Dzień dobry. W kwestii religii katoliciej i małżeństwa. O ile wiem, kościół katolicki zezwala na opuszczenie małżonka, gdy sytuacja jest dramatyczna, na przykład małżonek stosuje przemoc i jest zagrożeniem. Nie zezwala jedynie na rozwód i ponowny związek tej osoby, pomimo, że i tak już została skrzywdzona. Budzi to oczywiście sprzeciw jako postawa KK nieempatyczna, a wręcz nieludzka. Natomiast nie ma akurat zastosowania tutaj padająca argumentacja, że kościół nakazuje kobiecie narażać dzieci i siebie i trwać przy na przykład przemocowcu w imię religii, bo tak nie jest, o ile wiem.
Odnoście wiary. Uważam, że teologie są opowieściami, nijak nieprzystającymi do złożoności świata, a już na pewno wszechświata, wciąż i nigdy niepoznanego. Osobiście mam problem nie tyle z samym istnieniem Boga (pytanie, czy istnieje), co z jego naturą, gdyby istniał. Nigdy nie znalazłam żadnego dowodu na jego dwa główne atrybuty: wszechmoc i miłosierdzie, za to niezliczone dowody na to, że gdyby istniał, musiałby być psychopatą. Choćby sama konstrukcja świata, oparta na okrucieństwie - jedno stworzenie musi zabijać inne, by przeżyć, jakby już wyklucza ideę dobrej natury stwórcy. Przykłady można mnożyć.
I nie trafia do mnie wygodna główna idea "zwalania" wszystkiego na człowieka i jego mityczny grzech, na Lucyfera itd. Nawet jak się to piszę, to trudno uwierzyć, że miliony ludzi traktują to poważnie. Lub że na przykład wobec bezmiaru wszechświata jakaś istota ukarze ich za to, z kim spali. Istnienie człowieka jest przypadkowe, jego jednostkowe losy pozbawione znaczenia. Wiara w takie rzeczy jest dla mnie na równi z dowolną baśnią (tym zresztą są religije, czerpią z innych religii, z mitów itd.). Jest to największy fenomen socjologiczny w dziejach świata zapewne. Natomiast nie mam już dawno potrzeby gorących dyskusji na ten temat, mam go przerobiony, nie przeszkadzają mi cudze wierzenia w te nietrzymające się dla mnie kupy idee.