Kilka lat temu mój dobry znajomy podsunął mi facebookową stronę jednego ze zgromadzeń pogańskich – nazywają się "Jasna strona mocy". Moderacja regularnie kasuje im konta, więc trzeba być hmm czujnym. Chłopaki z Jasnej strony zawze są dwa kroki przed tobą, zawsze w biegu. Ścigają i uciekają jednocześnie. Generalnie malownicza i odważna z nich hałastra, nieprzymierzając – socialmediowi komandosi. Ma to swoje plusy i minusy. Minusy są takie, że łatwo zgubić swój nowy ulubiony fanpage w gąszczu nieprzydatnych i niechcianych informacji serwowanych nam przez serwis Cuka. Plusem za to jest ostra selekcja fanów. Jeśli nie jesteś wystarczająco zdeterminowany wypadasz i słusznie. Kroczyć Jasną stroną mocy mogą jedynie najwytrwalsi akolici, a jak wszyscy wiemy "ołtarz" niczego tak nie znosi jak letnich wiernych.
Gdy po raz pierwszy zobaczyłem ich stronę, pomyślałem sobie: dobry Boże, teraz mogę umrzeć w spokoju i spełnieniu, znalazłem to czego szukałem (a może to czego szukałem odnalazło mnie, z prowidencją nigdy nic nie wiadomo), czułem się spełniony, czułem, że w moim życiu nadszedł jeden z tych cudownych momentów zdarzających się zaledwie kilka razy – momentów w których czujesz, że chaotyczna rzeczywistość na krótką chwile krzepnie i składa się w spójną całość, przez kilka sekund skutecznie stawia opór bałaganowi. to co poczułem można nazwać jednym słowem – spełnienie. Znalazłem wreszcie grupę tak dziwaczną, tak groteskową, tak radykalną w swoim szurstwie, tak monumentalną w swoim szaleństwie. Och! to było coś. Jasna strona mocy jest doprawdy szwedzkim stołem dla amatorów czubów. Mówi się, że ostatnie wielkie komplementarne systemy filozoficzne powstawały w wieku dziewiętnastym. Tym, którzy podtrzymują tę kłamliwą opinię, spluwam w twarzy i krzyczę: a widziałeś pan kiedyś Jasną stronę mocy i jej charyzmatycznego duchowego przewodnika Sanjayę?!