Skocz do zawartości


Tablica liderów


Popularna zawartość

Pokazuje zawartość z najwyższą reputacją 10.11.2018 we wszystkich miejscach

  1. 2 punkty
    Siedzi mały lisek koło swojej norki obok niego leżą dwa wypchane worki Jeden połatany drugi zawiązany "Ciekawe co w środku?" -Myślą dwa kaczorki W środku nocy w górach skalistych...
  2. 2 punkty
    Zasypały złote liście alejkę grabową, przyczłapał grabarz z grabiami i miną grobową. Mogli, pomstuje, posadzić tuje. Przez te graby się zagrabię na śmierć, daję słowo. Pewien grzybiarz spotkał w lesie ufoludka...
  3. 2 punkty
    Zakołysał się statek z wycieczką staruszków zaszumiało im w głowach coś zaniepokoiło w brzuszkach wszyscy do burt patrzeć niby w nurt rzeczkę okrasili z obiadu kapustą Zasypały złote liście alejkę grabową... < tak mnie natchnęło niby wypicie dwóch butelek whisky, potem ten statek kołyszący ?>
  4. 1 punkt
    Moim ulubionym instrumentem jest gitara. Mam do niej ogromną słabość. Chętnie wysłucham tutaj utworów czy też solówek z tym instrumentem Ja na początek dodam.. Chuck Berry - Johnny B. Goode
  5. 1 punkt
    Tak mam na imię Olga aleksandra to obce mi imię i dośc nielubiane chyba dla tego że ludzie bardzo często je mylą
  6. 1 punkt
    @Radunia ja też zaglądam z nadzieją na cd
  7. 1 punkt
    W środku nocy w górach skalistych tańczyło kankana kilka osób mglistych a ze skalnej nory grały im upiory jury się składało ze zombiaków krwistych Dziś wigilia naszej Wielkiej Niepodległej
  8. 1 punkt
    Można tutaj się ogrzać przy Waszym cieple. Dużo ciekawych rozmów dnia codziennego. Jak w rodzinie:) Witam cieplutko @Zizi @example123 @Dionizy @RAW@Lawendowa i La Primavera oraz wszystkich co na tym forum bywają:)
  9. 1 punkt
    Jak tak było ci źle, to trzeba było się rozwieść i wtedy szukać szczęścia u boku innego mężczyzny.
  10. 1 punkt
    Usiadł sobie wróbelek na parapecie i zaczął coś mówić że jest dziś na diecie że starczą okruszki z jabłuszkiem racuszki ale on codziennie takie bzdurki plecie. Pewien jegomość co miał łysą głowę..
  11. 1 punkt
  12. 1 punkt
    ...o Ty, bestyjko wszystkowidząca ? ...ale rytm z miejscem lepsiejszy. Poszła ciocia do urzędu we Fromborku, bo syn marnotrawny wrócił z Nowego Yorku. Trza dziecko znów zameldować, nawet gdy będzie pyskować, że wracać do Yorku chce już od wtorku. Usiadł sobie wróbelek na parapecie
  13. 1 punkt
    No to jeszcze raz Eva o rozstaniu nieuchronnym, skoro on się zmienił (Jacek niech lepiej nie słucha ;))...
  14. 1 punkt
    Ach, Eva... szkoda że odeszła tak młodo. Był też method actor, w zasadzie też o rozstaniu:
  15. 1 punkt
    Bestia wyszedł, by za chwilę przynieść buty. Szczeknął ponaglająco. Aleksander popatrzył na cały inwentarz i posłusznie ubrał się. Gdy chciał wyjść, jeden z kotów wskoczył na biurko i strącił medalion. Ten potoczył się wprost pod nogi Aleksandra, gdy tylko ten chwycił medalion w dłoń, koty wyszły przed nim, a Bestia już szczekał przy drzwiach. Mężczyzna zapalił światło przed domem i wyszedł. Koty zdążyły już podejść do studni bez wody. - O nie, nie – nigdzie nie idę. Bestia szczeknął i uderzył Aleksandra nosem, jakby go ponaglał. Ten wzruszył ramionami i podszedł do studni. - Mam iść? Tak? Tego chcecie? - Koty patrzyły na niego bez wyrazu. Sowa zahuczała, Bestia szczeknął. - Przecież nie wiem… Bestia szczeknął kolejny raz. - A niech was...- powiedział i zaczął schodzić po drabinie. Przypomniał sobie sen. Najwidoczniej musiał coś zrobić. Na szczęście idąc za radą dziadka na dnie studni zostawił latarkę. Był tam już wiele razy i postanowił, że jedna może tam sobie leżeć, tym bardziej, że znalazł dla niej dogodne miejsce. - Zostańcie sobie zostańcie – powiedział obrażony do zwierzyńca, który pozostał na górze. - Ja sobie pozwiedzam studnię w środku nocy, bo kur… nie mam nic innego do roboty! Zapalił latarkę i skierował się do owalnego kamienia. Wsunął monetę w szczelinę, ta wypadła z drugiej i drzwi uchyliły się. Pchnął je lekko. Wyszedł powoli przyświecając sobie latarką. Z oddali słyszał jakieś głosy. Zobaczył odbijające się od kamiennych ścian migoczące światło. Już chciał się cofnąć, gdy promień latarki padł na ciało, które leżało kilka kroków przed nim. Domyślił się, że ci z pochodnią ściągają tego nieszczęśnika – kimkolwiek był, miał mu pomóc. Nie zastanawiał się, zgasił latarkę i po omacku podszedł do ciała. Nie było ciężkie, ważyło tyle co większe dziecko. Szybko wsunął się z ciałem do korytarzyka. Wiedział, że mimo ostrożności, został zauważony. Tuż przed zamknięciem drzwi usłyszał metaliczny dźwięk. Miał nadzieję, że ci z drugiej strony nie mają klucza. Odczekał chwilę, ale nic się nie działo. Dopiero teraz zauważył, że wciąż ściska latarkę. Osoba, którą niósł na rękach zdecydowanie nie była przytomna. Zastanawiał się co ma zrobić. Kto to był i jak ją wnieść po drabinie? Ułożył ciało delikatnie na kamiennej posadzce korytarzyka i przyświecił latarkę. Z ramienia i uda wystawały strzały, twarz zakrywał kaptur. Lekko go odsunął. - To ty...- powiedział zdumiony. - To ty… Nagle poczuł jak zaczyna działać adrenalina. Już nie zastanawiał się nad ciężarem ani jak ma wnieść ciało po drabinie. Nie wiedział kiedy znalazł się na podwórku a następnie na piętrze domu. Złamał strzały i wyjął je – widział na filmie, że tak się robi . Zajrzał do apteczki. Miał środki antyseptyczne i opatrunki. W normalnych warunkach zadzwoniłby na pogotowie, ale co powie? Jak wytłumaczy strzały, zaraz policja, prokurator.. A nie… Pomyślał, prokurator gdy nie przeżyje. Nie przeżyje?! Przeraził się Nie może nie przeżyć! Nie po to ją odnalazł! Opatrzył rany. Sprawdził oddech. Był słaby ale równomierny. Spojrzał na ubrania – były zniszczone i brudne. Zdjął je a dziewczynę położył do czystej pościeli. - A jednak istniejesz - powiedział łagodnie. - Nie zwariowałem. - Co oni ci zrobili? Była noc. Wiedział, że już nie uśnie, nie teraz. Zgasił górne światło i zapalił lampkę nocną, skierowując światło tak, aby nie padało na dziewczynę. Wyszedł do swojego pokoju, wziął pamiętnik dziadka, usiadł w fotelu w rogu pokoju i zaczął czytać. Co jakiś czas zerkał na swoją pacjentkę. „Kiedyś się z nią spotkasz. Nie będziesz na to przygotowany, bo jak sądzę, świat jeszcze nie dorośnie do tego, aby kogokolwiek na to przygotować. Sowa ci powie. Tak, wiem, brzmi to niedorzecznie, ale może właśnie już o tym wiesz. Nie ignoruj jej. Nigdy. Ta rzeczywistość, która wtargnie w twoje życie wywróci je do góry nogami. Nie ma innej opcji, skoro wziąłeś klucz do innego świata. Nie bój się. To tylko inna rzeczywistość – tak samo realna jak ta, w której żyłeś do tej pory. Spójrz na kwiat, jakbyś widział go po raz pierwszy, odrzuć nazwy, etykietki i formułki. Przestań się dziwić.” Aleksander przestał czytać i przekartkował kolejne strony. Były na niej zapisane niewiele znaczące zdania, czasami pojedyncze słowa i był pewien, że tego wpisu wcześniej nie było. Spojrzał w okno, w którym powoli pojawiał się księżyc a następnie na dziewczynę. Jej oddech był w miarę spokojny. Podszedł do niej, przyłożył rękę do czoła. Nie było rozpalone. Odetchnął. Tego chyba bał się najbardziej – gorączki. Przebudził się nagle. Nie wiedział kiedy usnął. Niewygodna pozycja w fotelu odbijała się w zdrętwieniu ciała. Popatrzył na łózko. Dziewczyna nadal spała. Słońce było już wysoko, obwieszczając światu, że nastał nowy dzień. Musiał pojechać do miasteczka do apteki. W domu miał niewiele opatrunków, nie zamierzał wcześniej zakładać tu szpitala. Bał się jednak, że gdy obudzi się, może wpaść w popłoch. Nie wie gdzie jest. Spojrzał na bladą twarz dziewczyny, uchylił okno i cicho wyszedł z pokoju. Gdy schodził po schodach te skrzypiały niemiłosiernie. - Bestio pilnuj domu i dziewczyny. Na ławce siedziały dwa białe koty – Wy też – powiedział choć zdawał sobie sprawę, że im nie musi tego mówić. Powoli otworzyła oczy. Było jasno. Zerwała się i usiadła. Rozejrzała wokół. Nie była już w skalnej grocie, ale w jakimś pokoju. Spojrzała w okno, na parapecie siedziały dwa śnieżnobiałe koty. Zeskoczyły lekko na pościel i zaczęły mruczeć. Do pokoju wszedł młody wilk. Cofnęła się wystraszona. Koty jednak dalej mruczały i nie reagowały na wilka. Jeden z nich lekko uderzył ją głową w dłoń. Machinalnie zaczęła go głaskać, nie spuszczając z oczu wilka. To ją uspokoiło. Podszedł do niej bliżej i polizał po ręce. Pogłaskała i jego. Wtedy wilk położył się obok łóżka. Spojrzała na opatrunki. Nie mogła sobie przypomnieć skąd się tu wzięła, gdzie była i co najważniejsze – kto ją uratował. Nie przypominała sobie żadnych zabudowań w drodze do Miasta Światła. Spróbowała wstać. Poczuła pulsujący ból w kolanie i udzie. Musiała jednak wiedzieć. Podeszła do okna. Za nim rozpościerał się widok na pagórkowaty teren wznoszący się coraz wyżej aż do szczytu góry pociętej w poprzek liniami drzew. Zaczęła liczyć – 11. Jej uwagę przykuło jednak coś innego. Dotknęła przeźroczystej tafli w oknie. Choć nie raz znajdowała się w różnych miejscach i widziała już coś takiego, jednak dopiero teraz mogła dotknąć. Nasłuchiwała. Miała wrażenie, że oprócz zwierząt i jej nikogo nie ma w domu. Była w samej za dużej i co pewne – nie swojej koszulce założonej na opatrunek. Jej ubrania zniknęły. Nikt nie obwiał się, że ucieknie – bez ubrań. Ale z drugiej strony – pomyślała. Nikt też nie zamknął jej w pokoju, a okno było otwarte. Mimo wszystko nie było też tak bardzo wysoko. Chyba, że wilk miał ją pilnować. Spojrzała na niego. Leżał spokojnie na podłodze. Postanowiła sprawdzić i mocno kulejąc i opierając się o ścianę i meble skierowała się w stronę drzwi. Wilk nie zareagował. Wyszła z pokoju i stanęła przed schodami wiodącymi w dół. - Halo? - zawołała. - Jest tu ktoś? - Nikt jej jednak nie odpowiedział. Wróciła do pokoju. Na stoliku stał dzbanek i małe naczynie – tak samo przezroczyste jak tafla w oknie. W dzbanku była woda. - A jeśli to trucizna? - pomyślała. - Ale po co ktoś miałby ja ratować, żeby potem truć? Nalała sobie wody i upiła łyk. Powiał lekki wietrzyk i drzwi szafy zaskrzypiały rozchylając się lekko,w szafie zauważyła jakąś postać. Cofnęła się a szklanka wypadła jej z ręki. Nic się jednak nie działo. Podeszła bliżej. Na wewnętrznej ścianie drzwi było lustro. Przyjrzała się sobie. Nie była już ani księżniczką z zamku ani bibliotekarką. Kim się stała? Patrzyła na dorosłą kobietę, zmęczoną, poranioną i samotną. Jej długie, czarne włosy były w strąkach, potargane i zwyczajnie przetłuszczone. Wyglądała nędznie. Marzyła o kąpieli. Skrzywiła się a odbicie w lustrze oddało jej grymas. Nagle usłyszała warczący dźwięk za oknem. Nie mogła go z niczym skojarzyć, do niczego porównać, warkot zbliżał się. Wystraszona podeszła do okna. Wysiłek, jaki w to włożyła sprawił, że opatrunek zaczął nasiąkać krwią. Po chwili zobaczyła, jak zza jednego z pagórków wyłania się pojazd bez koni. - Gdzie ja jestem – szepnęła, czując, że blednie. Wilk zerwał się i zbiegł po schodach. Pojazd podjechał pod dom i dźwięk umilkł. Po chwili dobiegł do jej uszu zgrzyt klucza w zamku i radosne szczeknięcie oraz bieganie psa. - I co Bestio? Jak tam nasza pacjentka? - usłyszała męski głos. Poczuła jak się czerwieni. Miała nadzieję, że jednak opatrywała ją kobieta. Skrzypienie schodów świadczyło, że mężczyzna wchodzi na piętro. Usiadła na łóżku i czekała. Cała była spięta. W razie czego będzie się bronić – nawet krzesłem. - Witaj Alicjo – powiedział mężczyzna, stając w drzwiach. W rękach miał papierową torbę wypełnioną po brzegi. - Mam nadzieję, że nie wystraszyłaś się. No i widzę, że nadwyrężyłaś ranę – wskazał na nogę. Opatrunek był cały we krwi. - To ty… Ale jak? - spytała. - Na to przyjdzie czas. Przede wszystkim chcę, abyś czuła się bezpiecznie. Tu nic ci nie grozi. Przywiozłem lekarstwa i nowe opatrunki. Nie miałem więcej w domu i dlatego zostawiłem cię pod ochroną tego zwierzyńca. Najpierw może kąpiel – wybacz, ale nie śmiałem cię myć, a widać, że wiele przeszłaś. Nie miałem żadnej zaufanej kobiety, aby mogła pomóc. Starałem się być delikatny, przede wszystkim musiałem opatrzyć rany. Powiedz jak się czujesz? Wiesz, nie jestem lekarzem i wolę, gdyby to nie było konieczne, żadnego nie wołać. Mam jedynie zaufanego weterynarza, który uratował wilka – wskazał na Bestię, ale nie wiem czy chciałby leczyć ciebie. - Kto to jest weterynarz? - Lekarz zwierząt. - I nie leczy ludzi? - No wiesz, od leczenia ludzi są lekarze… Inny od ran, inny od kolana, inny od gardła, inny do dzieci a jeszcze inny dla dorosłych. Z ranami musielibyśmy jechać do szpitala, żeby je zszyli, a z tym wszystkim związana jest cała biurokracja – kim jesteś, kto ci to zrobił, dochodzenie, policja i wiele innych spraw. - To bardzo skomplikowane – powiedziała. - Nie przejmuj się, poradzę sobie. Muszę mieć tylko odpowiednie zioła, igłę i nici są w moim ubraniu. - Przywiozłem maści i inne rzeczy na rany oraz opatrunki. Twoje rzeczy zaraz wypiorę, a zawartość ubrania zaraz przyniosę. - Nie godzi się, aby mężczyzna prał ubrania kobiecie. Aleksander uśmiechnął się. - Nie ja będę prał, ale pralka. - A mówiłeś, że nie am tu żadnej kobiety. - Pralka to urządzenie, automat. Jak tylko będziesz mogła chodzić, sama zobaczysz. Po prostu wrzucę do niej ubrania i za dwie godziny wyciągnę wyprane i prawie suche. Na wietrze szybko wyschną. A póki co kupiłem ci parę rzeczy, żebyś nie musiała chodzić w mojej koszulce. To znaczy, jeśli chcesz, to jest twoja, ale pomyślałem, że wolałabyś jednak coś innego. Z dużej papierowej torby wyjął reklamówkę z apteki, szlafrok, sukienkę, podkoszulek, bluzę i spodnie. - Mam nadzieję, że będą dobre. Pomyślałem, że na ranną nogę, a jak widziałem po dość świeżej bliźnie, drugi raz w niedługim czasie, że w sukience będzie ci wygodnie. No wiesz, materiał nie będzie ocierał o ranę. - Dlaczego to robisz? - Przecież to normalne. Każdy by tak zrobił – wzruszył ramionami. - Dziękuję – wyszeptała, myśląc jak cudowny musi to być świat, że pomoc drugiej istocie jest czymś naturalnym. - Przygotuję ci kąpiel. Pokażę ci gdzie jest łazienka i co jak działa. Zawołaj, gdy będziesz gotowa. Proponuję założyć szlafrok – uśmiechnął się. - A potem, jeśli będziesz miała ochotę wyniosę cię na podwórko, przed dom. Zawahała się. - Jesteś lekka jak piórko – dam radę, choć nie jestem atletą. W końcu wniosłem cię tu – uśmiechnął się. Miał łagodny i ciepły uśmiech. Nie wyczuwała zagrożenia. Przypominał jej brata, który opiekował się nią dawno temu. Myśl o bracie zasmuciła ją. Miała mu pomóc a jak na razie… Spojrzała na Aleksandra. - Nie nazywam się Alicja. Wymyśliłam to imię, było na okładce książki. - „Alicja w krainie czarów” - popatrzył na nią. - Muszę przyznać, że trafnie, tylko, że to nie jest świat czarów. To tylko technologia – nic więcej, racjonalizm, umysł, nauka, żadnych hokus-fokus. Mam do ciebie tyle pytań… Ale to później. Będziemy mieli dużo czasu na pytania i odpowiedzi. - Nie będziemy. Nie mam czasu. Muszę się spieszyć – popatrzyła na niego smutno ale i z zacięciem. - Musisz dojść do siebie – powiedział łagodnie. - Ale porozmawiamy później, teraz wykąpiesz się, musimy zająć się twoimi ranami, zjesz śniadanie. Nie jesteś więźniem. Nie będę trzymał cię na siłę. Pokażę ci jak wrócić. Bądź spokojna. Była jak spłoszony ptak, zamknięty w klatce. Starała się nie okazywać swojego przerażenia, wciąż mu nie ufała, czuł to. Podchodził do niej jak do zranionego dziecka, choć dzieckiem nie była wiedział, że musi się nią zaopiekować i wiedział, że jest silna. Przygotował jej kąpiel. Mimo ran, musiała się umyć. Gdy była w łazience, poszedł przygotować jej śniadanie. Nagle złapał się na tym, że teraz nie zna jej imienia. - Na wszystko przyjdzie czas. Na wszystko – nie dziw się niczemu Aleksandrze – szepnął do siebie.
  16. 1 punkt
    „Rozpoczęła się wojna. Straszna, ukazująca najgorsze oblicze, najgorsze zakamarki ludzkiej duszy. Zabijają wszystkich – dzieci, kobiety, starców. Moich ludzi już nie ma. Zginęli wszyscy. Uratowałem się jedynie z garstką rannych. Sam mam wiele ran. Ktoś mnie wyniósł, a potem zostawił tutaj, u niej, w głębokim lesie. Wyrwała mnie z rąk śmierci. Jest młoda i piękna i ma wiedzę. To nie jedna z tych leśnych wiedźm, ale Medyk, widziałem jej pierścień, choć stara się go ukryć przed moim wzrokiem. Czyżby na nie też polowali?” Aleksander powoli podniósł wzrok i zamyślił się. Nigdy ani dziadek, ani babcia nie opowiadali o II wojnie światowej, choć jako chłopiec wiele razy o nią pytał. Pamiętał jak jego rówieśnicy z dumą opowiadali o swoich dziadkach, którzy brali udział w wojnie. Gdy zapytał dziadka, ten tylko odparł, że wojna to nic dobrego. „Mijały dni a ja leżę w jej chatce. Nie wiem gdzie śpi, skoro ja zajmuję jej łóżko. Rozpoznałem symbol. Wyjąłem swój medalion ze skórzanego woreczka, który noszę na piersi i założyłem łańcuszek na szyję. Wyczuwam jak kiedyś każde ogniwo, ale chcę, by przy zmianie opatrunku zobaczyła go. Może wtedy przemówi do mnie. Jest piękna i tajemnicza, dotychczas nie zamieniła ze mną ani słowa. Nie odpowiada na pytania. Może to ją ośmieli? Wychodzi rano wraca w południe, szykuje strawę, karmi mnie, zmienia opatrunki i ponownie wychodzi. Zacząłem pisać pamiętnik aby nie zacząć mówić do mebli albo do siebie. Czuję się już niemal dobrze, jeszcze tylko rana w boku mocno dokucza. Noga już prawie zagoiła się. W sumie mógłbym opuścić chatę, wiem, że moi ludzie zostawili konie, słyszę jak cicho rżą, a potem jej delikatny uspokajający głos, który sprawia, że i ja staję się spokojniejszy. Gdyby tak choć raz przemówiła do mnie…” ** Wiedziałem, że medalion zrobi na niej wrażenie, choć starała się je ukryć. Wróciła dopiero wieczorem. Na jej twarzy widziałem zmęczenie, czarne oczy starały się unikać moich. Rozchyliła moją koszulę, obserwowałem ją spod półprzymkniętych powiek. Jej wzrok padł na medalion, wysunęła w jego stronę rękę, ale cofnęła ją. Posmarowała maścią rany, zmieniła opatrunek, postawiła przy łóżku kolejną porcję ziół i odeszła. Coś jednak zmieniło się. Jej twarz nie była już tak surowa, jak poprzednio, a ona tak bardzo spięta. Wprawdzie dbała o mnie i leczyła, ale wyczuwałem pod tym przymus. Znając moich ludzi, mogli jej zagrozić, że wrócą, że zabiją, albo jeszcze gorsze rzeczy, jeśli nie postawi mnie na nogi. Byłem intruzem nie tylko w jej chacie, ale i w życiu. Gdy rano otworzyłem oczy, siedziała przy piecu i wpatrywała się we mnie, ale nim otworzyłem usta, wstała i wyszła z chaty. Postanowiłem dzisiaj wstać, opuścić to miejsce, ten domek w lesie, jej i jej życie i odnaleźć swoich ludzi. Nie wiem czy żyją, ale wiem, dokąd poszli. Taki był plan. Wojna rozpoczęła się na Zachodzie dawno temu. Władcy ze Wschodu, Południa i Północy kierowali swoich dyplomatów aby zgnieść konflikt w zarodku. Król Zachodu jednak nie słuchał. Trwał przy swoich krwiożerczych postępowaniach, wszystkich podejrzewał o zdradę, więzienia zapełniały się. Wreszcie powstał bunt a jego własny dowódca obalił swojego króla, zabił rodzinę królewską i objął władzę. Ale wcale nie było lepiej. Zaczęły się prześladowania. Powiększył armię, stworzył policję, wszystko postanowił mieć pod kontrolą. Skoro sam był spiskowcem i z pomocą intryg doprowadził do wojny domowej, sam wszystkich podejrzewał w jeszcze większym stopniu niż jego poprzednik. Królestwa zamiast pomóc Zachodowi trwały w swoim spokojnym życiu, aż i u nich zaczęła się rebelia. Król Zachodu zaatakował Południe, kompletnie nieprzygotowane na wojnę. Kilkaset lat pokoju sprawiło, że ludzie z Południa nie byli zdolni do walki. Nim Wschód zorientował się, armia Zachodu z flagą czarnego słońca stała już u jego granic. Ale Wschód rządzi się innymi prawami. Tutaj nie mamy władcy. Władcę wybieramy tylko w czasie wojny podczas wiecu. Gdy więc Czarnobrody stanął u naszych granic, zapłonęły ognie na wzgórzach, zatrąbiły rogi, rozniosły się wici z osady do osady, z grodu do grodu z miasta do miasta. Powstali ludzie z bagien, puszcz, równin i gór. Nad morzem i rzekami kupcy i rybacy przerobili swe łodzie na bojowe. Zgodnie z tradycją ojciec, albo najstarszy syn a jeśli syna nie było, to najstarsza córka mieli obowiązek bronić królestwa, bo królestwo to ich ojcowizna. W każdym domu, w każdym grodzie obowiązywało to samo prawo. Zgodnie z tradycją wojsku przewodzić miał ten, który wykazał się największą odwaga i największym bohaterstwem podczas ostatniej wojny. Ale ostatnia wojna była tak dawno, że po bohaterze zostały tylko pieśni. Trzeba było wybrać nowego władcę, który nie tylko słynął z siły i odwagi, ale i mądrości. Zgodnie z tradycją przedstawiciele obwodów wysłali na Wielki Wiec swoich najlepszych wojowników pod względem siły, sprytu i mądrości. Z pokolenia na pokolenie ojciec rodu przekazywał swoje umiejętności najstarszemu dziecku. Drugie dziecko otrzymywało pieczę nad dobytkiem, trzecie – poświęcane było bogom. Jako kapłani i kapłanki ćwiczyli się również w sztuce wiedzy, magii i leczenia. Najlepsi uczyli się w Wielkiej Bibliotece a koszt ich nauki ponosiło całe społeczeństwo. Mniej zdolni służyli w świątyniach, albo opatrywali mniejsze rany. Gdy zapalały się ognie na wzgórzach najlepsi z nich wzywani byli na wojnę. Wybór wodza na Wielkim Wiecu trwał jeden dzień. Dziewięciu Starszych było sędziami, dziewięciu z dziewięciu krain Wschodu. Od świtu do południa starszyzna miała przewiązane oczy i głowy zakryte kapturami, aby nie widzieli tych, którzy stają przed ich obliczem. Zadawali pytania i słuchali odpowiedzi. Po południu kandydaci mieli udowodnić swoją wartość w walce. W tym celu musieli pokonać labirynt, w którym nie brakowało pułapek, podstępów i wojowników. Niektórzy zginęli. Niektórzy mieli tyle ran, że nie byli zdolni do dalszej walki, ale taka była cena za bycie wodzem. Pod wieczór Rada Dziewięciu ogłosiła wynik wiecu. Wodzem został Dalegor. Imię jego niosło nadzieję – ten, który oddala pożogę. Na stokach zapłonęły ognie a dym obwieszczał wybór wodza. Nim do tego doszło wojska Zachodu i niewolnicy Południa weszli już w głąb kraju. Ale napotykali tylko spalone, puste wioski, bo ludność zdołała już skryć się w tajnych grodach usytuowanych na bagnach, w niedostępnych puszczach, czy skalnych grotach. Dalegor wraz z dowódcami, których sam wybrał pośród najlepszych postanowił wciągnąć wroga głębiej w kraj, wprost w zasadzkę, w pierwsza bitwę, nim dotrą wszyscy wojownicy z kraju. Wojska wroga były zbyt potężne, aby odeprzeć je podczas pierwszej bitwy. Udało nam się jednak zdziesiątkować wojska wroga i wstrzymać ich pochód. Potem były kolejne bitwy i wojna trwa nadal. Do walki stanęli nie tylko pierwsi z rodu, ale i drudzy i trzeci synowie i córki, każdy kto jest w stanie utrzymać miecz w dłoni. To największa wojna w historii. Władca Zachodu widzi tylko jedną drogę – wygrać za wszelką cenę. Na Wschodzie i Południu do wojny szkolone są już nawet dzieci. Jak mamy walczyć z dziećmi? Tylko Północ została nietknięta. Ale czy Zachód odważy się złamać pakt? Czy zaatakuje również Północ? Wtedy oznaczałoby to koniec naszego świata. Postanowiłem dzisiaj wstać, choć rana jeszcze bardzo boli. Spotkałem ją na niewielkiej polance, wśród drzew. Nie odwróciła się do mnie, ale zaczęła mówić - Ludzie nauczyli się uprawiać ziemię. Zniewolili rośliny. Nakazali aby rosły tam, gdzie chce człowiek, na ziemi, którą chce człowiek. W miejscu, które wybrał człowiek, w otoczeniu takich samych innych roślin, w oddaleniu od innych. Takie rośliny są jak niewolnicy, którzy mają ręce i nogi, ale nie mają mocy, nie mają wolności. Prawdziwą moc mają rośliny w miejscu swojego naturalnego życia, w naturalnym otoczeniu, wolni strażnicy życia. Rośliny wiedzą, ale czy ty wiesz? Czy jesteś wolny jak one? Róża przycinana i prowadzona przez ogrodnika jest większa i ma większe kwiaty, ale nie pachnie a zapach kwiatów jest zapachem wszechświata. Tajemniczy święty kwiat, którego poszukujesz pije wodę życia i lśni jasnym światłem. Odnajdziesz go, gdy poczujesz świat własnym ciałem, wszystkimi swoimi zmysłami, staniesz się nim. Gdy spojrzysz w głęboką wodę zobaczysz tego, który utonął, gdy stąpasz po ziemi ujrzysz tych, których pochłonęła. Wypraw im godny pogrzeb, sam poddaj się śmierci. Pozostaw za sobą to, co było dla ciebie ważne, pożyteczne, to o co walczyłeś każdego dnia – szczęście, radość, przyjemność, troski, ból, pożądania, przyjaciół, kochanki, rodzinę, słowem – swoją przeszłość. Pozwól im odejść – zarówno temu czego zawsze pragnąłeś jak i temu czego zawsze nienawidziłeś. Pozwól odejść pragnieniom. Niech to odejdzie na zawsze. - Kim wtedy stanę się? - Nikim. Staniesz się martwy, pogrzebany we własnym grobie, w grobie, w którym narodzisz się. Pozwól umrzeć zwierzęciu, którym byłeś, pozwól mu odejść. To dusza ma ciebie, dusza wypożycza to ciało, pozwól jej zaistnieć w tobie a wtedy staniesz się jedyną możliwą rzeczywistością – miłością. Wtedy zrozumiesz świat, przestrzeń, siebie – wreszcie. Pozbędziesz się bólu, bo to pragnienie posiadania jest jego przyczyną. Gdy już staniesz się czystym naczyniem, będziesz gotów przyjąć najczystszą energię, staniesz się doskonały, staniesz się dzieckiem wszechświata, prawdziwym wobec siebie i innych. Zjednoczysz w sobie dziecko, ojca i matkę, staniesz się nimi, staniesz się Ziemią, kosmosem, innymi, esencją tego co jest. Oto tajemnica Wielkiej Matki. A teraz spójrz na kwiat tak jakbyś patrzył na niego po raz pierwszy w życiu i pozwól płynąć wiedzy.” - To jakiś żart? - Aleksander odłożył pamiętnik. Czy dziadek pisał powieść fantasy, a może o średniowieczu? - Przekartkował pamiętnik. Kolejne zapiski były krótsze, po kilka akapitów, a potem zdań. Postanowił zostawić czytanie na kiedy indziej. Wstał. Koty obudziły się, spojrzały na niego z dezaprobatą i czmychnęły w zarośla. Pies podbiegł do niego zdyszany ale i szczęśliwy. Wypił resztkę mleka kotom z miski. - Chodź Bestio – zawołał psa i ruszył do domu. Nalał mu wody do jednej miski a do drugiej nałożył karmę, potem ruszył po schodach. Wszedł na strych. Wyjął klucz, który znalazł w kopercie i otworzył skrzynię wzbijając przy tym mały tuman kurzu. Aleksander przysunął skrzynie bliżej światła bijącego z żarówki. Powoli zaczął wyciągać ze skrzyni jej zawartość: dwa komplety ubrań wykonanych ze skór. Powoli rozłożył je, podziwiając misterię wykonania. Spodnie były z miękkich ciemnobrązowych skór, kurtki natomiast na piersiach i przedramieniach wzmocnione zostały twardą skórą. Nie miały na sobie żadnych ozdób. Nie mógł ich dopasować do żadnej epoki. Z pewnością nie były to stroje regionalne. Zaczął zastanawiać się, czy dziadkowie brali udział w jakimś przedstawieniu i może to stroje teatralne. Po chwili jednak odrzucił tę myśl. Nikt nie wykonywałby tak doskonałych ubrań na cel przedstawienia. Zostawił je i sięgnął po skórzaną torbę z paskami, których przeznaczenia nie znał. Otworzył ją. W środku znalazł niewielkie lusterko w srebrnej ramce, czarny kamień, fiolki z jakimiś płynami, bandaże, coś na kształt kompasu i wiele innych drobiazgów, których przeznaczenia nie potrafił zrozumieć. Na dnie skrzyni leżała bransoletka, wykonana z metalu. Kojarzył ją. Nosiła go jego babcia. Mówiła, że dostała ją w prezencie od dziadka. Można ją było regulować, założył ją więc na swoją rękę. Przeszyła go gorąca fala, wciągnął głęboko powietrze, z oczu popłynęły łzy. Pierwszy raz od wielu lat poczuł w sobie spokój i pewność. Taką samą jaką czuł w obecności dziadków. Delikatnie pogładził bransoletkę. Choć nie nosił żadnych ozdób, prócz zegarka, postanowił jej nie zdejmować. Obok leżał łańcuszek z zamykanym owalnym w kształcie medalionem. Otworzył go, w środku był pusty. Przyglądał mu się chwilę, po czym wstał i ruszył do pokoju dziadka, w którym postanowił zamieszkać. Usiadł przy biurku i sięgnął po dziwną monetę, którą znalazł przy suchej studni. Włożył ją do medalionu – pasowała idealnie. Gdy tylko założył łańcuszek na szyję zadzwonił telefon. Przyjaciele zapraszali go na obiad. Spojrzał na psa i zgodził się. - Pilnuj domu Bestio – powiedział do swojego pupila. Bał się zabierać go ze sobą tym bardziej do Jerzego, przecież obiecał przyjacielowi, że będzie chronił szczeniaka przed wzrokiem innych. Przynajmniej tutaj. Okazało się, że przyjaciele po obiedzie zorganizowali małą wycieczkę, a następnie grilla z dawnymi znajomymi. Gdy wracał do domu, nad górami już zmierzchało. Był w doskonałym nastroju. Od lat nie czuł się tak dobrze. Ktoś zaproponował mu nawet aby pomyślał o zmianie miejsca zamieszkania, w pobliskiej szkole był wakat historyka. Powinien szybko podjąć decyzję. Gdy to usłyszał w pierwszym odruchu żachnął się, ale teraz ta myśl powróciła. W swoim mieście był tylko samotnym anonimowym nauczycielem, który nie utrzymywał kontaktów ze znajomymi. W szkole jednym z wielu, w swoim mieszkaniu spędzał samotne wieczory. Lubił samotność, ale czasami potrzebował towarzystwa. Spotykał się owszem ze swoimi znajomymi, ale rozmowy zawsze toczyły się wokół biznesu, polityki, pieniędzy. Każdy starał się wypaść jak najlepiej w oczach innych. Nie brakowało przechwałek na temat stanu konta w banku, wycieczek, samochodów. Nie mógł z nimi rywalizować przy swojej pensji. Zawsze czuł się niepewnie i gorszy. Inaczej było tutaj. Nikt nie poruszał kwestii zawodowych, najwyżej przy okazji, mimochodem, ale nie stanowiło to głównego tematu. Po prostu byli sobą. Dopiero teraz zauważył jak bardzo brakowało mu tej prawdziwości siebie, autentyczności. Nie musiał przed nikim niczego udawać, ani niczego udowadniać. Po prostu był i świetnie się bawił. Ale żeby zmieniać od razu… Nie, pokręcił głową. Za wcześnie. Zawsze wszystko planował mając przed sobą kalendarz, musiał mieć czas na zastanowienie się. Plusy, minusy. Ale nikt nie naciskał. Dali mu wolny wybór i był im za to wdzięczny. Zofia i Maciej od czasu wyjazdu nie odzywali się. Mieli swoje światy, a wyjazd w góry, był mała odskocznią. Gdy zasypiał, księżyc w pełni świecił mu w okno. Bestia położył się obok łóżka na swoim posłaniu. Wiedział, że gdy obudzi się rano, pies będzie w nogach łóżka. Obudził się nagle. Usiadł na łóżku i rozglądał się. Po chwili z ulgą stwierdził, że jest w domu dziadka, w jego pokoju. Pies podniósł łeb i spojrzał na niego. Coś mu się śniło. Nadal czuł niepokój, ponaglanie. Starał się przypomnieć sobie sen, ale nie potrafił. Pamiętał tylko ciemność i chłód kamieni wokół. Nadal była noc. Za oknem zahuczał puszczyk. Położył się. Sen przyszedł nagle. Stał w ciemnym pomieszczeniu. Bardziej wyczuwał, niż widział, że jest to tunel, czuł powiew powietrza zza jego pleców. Stał przed kamienną ścianą. Pomyślał o świetle i przypomniał sobie, że w telefonie ma latarkę. Przyglądał się uważnie ścianie. Wiedział, był pewien, że musi być przejście, że to są drzwi i musi być klucz. Ściana wykonana była z dużych kamiennych bloków. Nie miał pojęcia jakim cudem, tutaj pod ziemią, ktoś zbudował taką konstrukcję. Jeden z kamieni zdecydowanie różnił się od innych. Był owalny, postawiony w pionie. W nim znajdowały się dwie szczeliny – jedna nad drugą. Wiedział co ma robić. Sięgnął po medalion i wyjął z niego monetę. Wsunął w górną szczelinę, po chwili w drzwiach coś zgrzytnęło, a z dolnej szczeliny wysunęła się moneta. Wziął ją i włożył ponownie do medalionu. Pchnął ścianę. Odsunęła się lekko. Przechodząc poczuł lekkie mrowienie. Obejrzał się. Drzwi nadal były otwarte. Już nie znajdował się pod ziemią. Stał przy niezwykle wysokiej ścianie, wśród ruin ogromnej budowli. Księżyc słabo oświetlał kontury, rzucając cienie. Przeszedł parę kroków, rozglądając się. Nagle poczuł, że wszedł w kałużę. Spojrzał pod nogi i ze zdumieniem zobaczył, że jest boso. Choć niczego niepokojącego nie widział i nie słyszał, poczuł nagły lęk. Odwrócił się i uciekł, zamykając za sobą kamienne drzwi. Obudziły go promienie słońca. Ze zdumieniem zobaczył, że jest już bardzo późno. Pies siedział przy łóżku i wpatrywał się w niego. Gdy zobaczył, że Aleksander obudził się zaszczekał i pobiegł w stronę drzwi. Aleksander wstał mając w pamięci resztki snu. Półprzytomny ruszył za psem, żeby otworzyć mu drzwi na podwórko. Nagle zatrzymał się jak wryty. Jego wzrok padł na stopy, a następnie przeniósł się na dłonie. Jego prawa stopa była ubłocona, a na dłoniach miał resztki zielonego mchu. Gdy opuszczali karczmę, Irina czuła, że są czujnie obserwowani z okna na piętrze. Ktoś ewidentnie pilnie przyglądał im się. Spojrzała z ukosa na Marka. Jego ruchy podczas sprawdzania uprzęży i zakładania niewielkiego bagażu z pozoru były spokojne, wyczuwała jednak, że jest spięty i skupiony. Zbyt mocno na tak prostą czynność. Zerknął z na nią z ukosa i wskoczył na konia. Miała ochotę spiąć konia i ruszyć z kopyta ale i ona starała się zachować zimną krew. W tych czasach strzała w plecy nie była niczym niezwykłym. Wewnętrzny głos kazał jej spieszyć się, uciekać, skryć. Znała to uczucie, poznała je wtedy tam, na zamku, w domu ojca, gdy zdradliwe wojska wkroczyły w mury. To nie był lęk przed rabusiami. Wiedziała, że za chwilę rozpocznie się za nimi pościg, że będą chcieli czegoś więcej niż ich sakiewek. Gdy tylko wjechali w pierwsze krzewy porastające obie strony drogi Mark spiął konia. Irina zrobiła to samo. Pędzili na złamanie karku, jakby gonił ich sam diabeł. Zerknęła na Marka. Był skupiony i czujny. Czyżby też miał dar? A noże to tylko wytrenowana podczas lat walk czujność. Zwolnili dopiero, gdy wjechali na pagórkowaty teren. Konie były zmęczone, a przed nimi jeszcze daleka droga. - Około południa dojedziemy do Miasta Światła. - Tego Miasta Światła? - spytała z niedowierzaniem. - A znasz inne? - popatrzył na nią zaskoczony. - Nie. Ale nasza trasa… - Też to czułaś, prawda? - wykonał gest, jakby chciał wskazać na coś co było za nimi. - Wiesz kim oni byli? - Nie. Nie widziałam ich. - A ja tak. - Ale jak? Kiedy? - W nocy. Nie mogłem spać. Za dużo piwa na kolację. Wyszedłem przed karczmę. Przyjechali w nocy. Obudzili karczmarza i pytali go czy nie zanocowała tam dzisiaj młoda dziewczyna. Szukali Ciebie! - Mnie? Ale jak? Minęło tyle lat… Jak? - Popatrzyła na niego zdumiona. - Jesteś pewna, że nikt, ale to nikt nie wiedział? Jak dostałaś się do Biblioteki? Irina opowiedziała mu całą historię. - Potrafisz narobić sobie wrogów, jakbyś i tak miała ich mało – skwitował odnośnie młodego księcia, któremu ukradła zwój. - I potem nic się nie działo? Nikt cię tam nie szukał? Nie było żadnych patroli, dziwnych wizyt? Irina spojrzała na niego, jakby dostała nagłego olśnienia. - Była. Jedna. Całkiem niedawno. Nocna wizyta grupy mężczyzn. Wszystkich, którzy mieszkali w bibliotece wyprowadzono na dziedziniec i przyglądano się ich twarzom. - Tobie też? - Nie. Ja ukryłam się na dachu. - I..? - Niby nic się nie działo, ale miesiąc później urządzono na mnie polowanie. Myślałam, że to przez to, że nikt się mną nie interesuje. - To mówisz, że o tym kim jesteś wiedział tylko ten, który cię tam umieścił? Nie wydaje ci się to dziwne, że ktoś poświęca cały swój dobytek, żeby cię tam umieścić, a potem jak po nitce do kłębka zjawiają się twoi zabójcy? Bo to chyba oczywiste, że przybyli po ciebie. - Minęły dwa lata! Równie dobrze, to ty mogłeś ich sprowadzić a teraz zamiast na południe do brata prowadzisz mnie do Miasta Światła! - Uspokój się. Gdybym chciał cię zabić, albo oddać ludziom księcia, miałem do tego dużo więcej i lepszych okazji. - Tak? A niby gdzie? Powiedziałam ci o tym przed Latem leśnych Ludzi, po drodze nie było nikogo, komu mógłbyś powiedzieć, dopiero w karczmie. Powiedziałeś, że wypiłeś za dużo piwa. Może to ty wygadałeś? Mark zacisnął szczęki i pięście po czym uderzył nogami w boki konia. Wysunął się na przód i nie odzywał się. Był wściekły. Nie wiedziała co robić. Komu ufać. Zostać z Markiem czy dalszą podroż odbyć samotnie. Nie było czasu do zastanowienia. Poczuła się jak w potrzasku. W pierwszej chwili chciała spiąć konia i ruszyć przed siebie. Opanowała się jednak, odsunęła emocje na bok i zaczęła kalkulować. Wiedziała, że widział jej umiejętności, więc nie zaatakowałby jej bezpośrednio, ale mógł to zrobić we śnie albo nasłać na nią zabójców w karczmie. Spała, była zmęczona i mieliby wtedy większe szanse. Skierował się do Miasta Światła, bo liczył się z tym, że pogoń ruszy wprost na południowy trakt. Droga, którą teraz jechali, wydłużała ich podróż o kilka dni. Jeśli ma zamiar ją zabić, to ona będzie starała się obronić, ale jeśli nie – to lepiej mieć kogoś do pomocy podczas obrony. Z drugiej strony – nie musiał z nią jechać, mógł oddzielić się i dalej podróżować samotnie nie ściągając na swój kark pościgu. - Jeśli mają tropiciela, to i tak nas znajdą. Nie dadzą się długo oszukiwać – powiedziała tak, aby jej głos brzmiał w miarę spokojnie. - Tak, ale może ten czas pozwoli nam dotrzeć do ruin. To był niezły plan. Nigdy nie była w Mieście Światła, słyszała jednak, że ruiny starożytnych sięgały niemal nieba, a pośrodku nich wznosiła się potężna kolumna, na której szczycie lśniło światło zaklęte w kuli – nieprzerwanie od czasów najstarszych. - Dlaczego, ze mną pojechałeś, wiedząc, że mnie ścigają? - Po pierwsze nie są pewni, że to ty. Po drugie jestem ci coś winien. - Co? - Życie. - Na miłość bogów! - syknęła. - Jestem rycerzem – pamiętasz? - Pamiętam – powiedziała, choć w ubiorze, w którym Mark podróżował, trudno było w nim rozpoznać rycerza. Nawet miecz miał mocno ukryty w bagażach, jednak w taki sposób, że łatwo było mu po niego sięgnąć. Słońce było już niemal w zenicie, gdy stanęli na skraju wzgórza. W dolinie przed nimi rozpościerały się potężne ruiny starożytnego miasta. Od strony zachodniej przylegało do skalnych ścian piętrzących się nad starym miastem. Pośrodku doliny niczym strzała wzbijała się w niebo kolumna ze lśniącą na jej szczycie kulą. Światło widoczne było nawet w dzień w pełnych promieniach słońca. - Jak dwa słońca – szepnęła. - Tak – powiedział cicho. Też jestem tu pierwszy raz. - Jak więc trafiliśmy? - Mój ojciec dokładnie opisał jak tutaj trafić. Był tutaj wiele razy. - A gdzie jest teraz? Mark wzruszył ramionami. - Nie wiem. Był wspaniałym wojownikiem, ale zniknął wiele lat temu. Wszelki słuch o nim zaginął. - Przykro mi. Mark nie odezwał się. Po kilkunastu minutach wjechali między ruiny. Nawet teraz można było rozpoznać dawny system ulic. Irina patrzyła jak zaczarowana. Ulice były bardzo szerokie a budowle ogromne. Miała wrażenie, jakby były wyciosane w skale. Część z nich porastała roślinność. Nagle poczuła to. Obejrzała się błyskawicznie. Mark zrobił to samo. Na szczycie wzgórza stało pięciu jeźdźców. - Ale jak…? - spojrzała na niego podejrzliwie. - Mają tropiciela. - Nie powiedziałeś! - Nie dałaś mi szans! Musimy szybko zjechać z głównej drogi! - I nie wiedziałem, że jest ich pięciu. Musieli spotkać się w karczmie. Rozejrzała się. Choć przestrzeń między budowlami była duża, jednak w większości zasypana gruzami. Najłatwiej byłoby skryć się bez konia. Ruin było wystarczająco dużo, żeby po kolei zlikwidować wszystkich. Bezpośrednie starcie nie dawało im szans. Wjechała w pierwszą w miarę przejezdną uliczkę, potem skręciła w następną i następną, zaczęła kluczyć pomiędzy ruinami. Na luźnych kamieniach koń co jakiś czas potykał się i tracił równowagę. Mark jechał tuż za nią. Zeskoczyła z konia zdjęła z niego bagaż i puściła wolno. - Co ty robisz? Irina właśnie chowała bagaż pomiędzy szczeliny jednaj z budowli. - Konno łatwiej nas wytropią. I pamiętaj, że nie jestem rycerzem. Nie walczę bezpośrednio z pięcioma naraz. - A ja jestem! Nie zachowuję się jak zabójca! - Rób jak chcesz! Irina związała włosy na karku i schowała pod bluzę. Nie zamierzała czekać aż ją wyśledzą i dopadną. Gdy wdrapywała się na jedną z z ruin, Mark już niknął za kolejnym zakrętem dumnie siedząc w siodle. W ręku trzymał miecz. Irina prychnęła jak wściekła kotka i kontynuowała wspinaczkę. W niektórych miejscach była utrudniona, bo ściany zachowały swoją idealnie gładką powierzchnię. Wreszcie znalazła odpowiednie miejsce, z którego widziała zbliżających się jeźdźców. Właśnie wjechali do miasta. Zatrzymali się na głównej ulicy, dokładnie w miejscu w którym Irina z Markiem skręcili pomiędzy ruiny. Zaczęła szukać wzrokiem Marka. Kierował się w stronę głównej drogi. „Albo rzeczywiście jest zdrajcą ,albo aż tak głupi, żeby pchać się w ręce oprawców” - pomyślała Irina i powróciła wzrokiem do swoich prześladowców. Uwagę skupiła na tropicielu. Wskazywał na wąską uliczkę. Pozostali mocno gestykulowali, jakby nie zgadzali się z nim. Dwóch wjechało we wskazanym kierunku. W tym momencie na główną drogę wyjechał Mark. Kolejnych dwóch skierowało się w jego stronę. Mark stał i czekał. W miejscu pozostał tylko tropiciel. - Jego pierwszego powinnam zdjąć – pomyślała Irina, ale był zbyt daleko, aby mogła go dosięgnąć nawet z minikuszy. Za to dwaj kierowali się w jej stronę. Po chwili straciła ich z oczu. Wiedziała, że zdoła zobaczyć ich niemal w ostatniej chwili, o ile trafią za nią na tą właśnie uliczkę. Zachowywali się cicho, od czasu do czasu słyszała jednak stąpanie koni po kamieniach. Nie wiedziała, czy spodziewają się wystraszonej dziewczyny czy zabójczyni. Ich zachowanie jednak wskazywało na to pierwsze. Tylko tropiciel zdawał się być ostrożniejszy. Uderzenie kopyt o kamienie zbliżało się coraz bardziej. Nasłuchiwała. Tylko jeden. Drugi musiał szukać jej w innych zakamarkach. Przygotowała kuszę i czekała. Wystawił się jej na cel niczym niczego nieświadome cielę na rzeź. Niewielka strzała przebiła gardło. Nie wydał z siebie nawet krzyku. Jedynie zacharczał i spadł z konia. Irina najszybciej jak mogła zeszła na ziemię. Krew z przedziurawionej szyi tryskała na kamienie. Jej niedoszły zabójca jeszcze żył. Podcięła mu gardło - tak z humanitaryzmu, żeby się biedaczysko nie męczył z długim konaniem. Gdzieś za sobą słyszała stukot końskich kopyt po kamieniach i nawoływanie drugiego z oprawców. Szybko przemknęła pomiędzy kolejnymi budowlami w poszukiwaniu odpowiedniej kryjówki. Chciała mieć dobry widok na uliczkę i doskonałą możliwość ataku. Zobaczyła jak drugi z jeźdźców podjeżdża do ciała zabitego jak zeskakuje z konia, rozgląda się. Najwyraźniej był zaskoczony. Ne tego się spodziewał. Wyjął miecz i rozglądał się w pogotowiu. Po chwili doskoczył do ściany i wycofał się. Irina wdrapała się wyżej na kamienna ścianę budowli. Mężczyzna wrócił na główną ulicę i podszedł do tropiciela. Gestykulował. Wyraźnie był zdenerwowany. Tropiciel wyjął sakiewkę i podarował prześladowcy. Ten uspokoił się nieco i wrócił na uliczkę. Najwyraźniej najstarsza w świecie motywacja podziałała. Irina przez wąskie okno budowli weszła do środka. Choć nie było w nim stropu, jednak resztki wewnętrznej konstrukcji trzymały się na tyle dobrze, by utrzymać jej mizerny ciężar. Prześladowca był ostrożniejszy niż jego towarzysz. Prześlizgiwał się pomiędzy ruinami i bacznie obserwował okolicę. Szybko zmieniał miejsce. Trudno było teraz rozpoznać kto naprawdę jest zwierzyną a kto myśliwym. Zastanawiała się kim jest ów tajemniczy człowiek, który został na głównej ulicy. Jeśli on przeżyje, to łatwo znajdzie sobie nowych oprychów. Musiała go dopaść, ale najpierw musi pozbyć się tego, który deptał jej po piętach. Zbliżał się dość szybko, jakby wiedział, gdzie ma iść. Jego szyja była dobrze osłonięta. Poruszał się szybko i zwinnie niczym kot. Nie miała czasu na celowanie. Nie mogła chybić. Od kamieni odbijało się echo walczących na miecze. Oznaczało to, że Mark jeszcze żyje i że… Co najważniejsze – jest po jej stronie. Chyba, że to jakaś iście dworska intryga. Jej cel był już tuż pod nią. Rzuciła shuriken ten jednak odbił się od skały i przeleciał tuż koło głowy mężczyzny. Zaklęła w duchu. Mężczyzna błyskawicznie przyskoczył do ściany budowli, w której była. Obszedł ją i była pewna, że rozpoczął wspinaczkę. Z miejsca, w którym była nie mogła go zobaczyć. Ale usłyszała. Zaczął nawoływać swoich towarzyszy. Nie zaatakuje aż przybędą. Była zbyt wysoko, żeby zeskoczyć i zbyt słaba, aby w walce wręcz dać radę dorosłemu mężczyźnie. Nie miała też szans, aby uciec niepostrzeżenie. Spojrzała w dół. Była wysoko, ale… - Tak.. - To chyba jedyne wyjście – szepnęła do siebie i zaczęła schodzić po niepewnych konstrukcjach. Gdy już dotarła na sam dół budowli, zobaczyła nad sobą, w oknie przez które weszła, głowę jednego z oprawców. Było ciemno, niewiele widziała, jednak wzrok powoli przyzwyczajał się. Zobaczyła ciemniejszy kształt w rogu i skierowała się w tamtą stronę. Okazało się, że to było przejście. Nad sobą słyszała kolejne głosy. Gdzieś opodal spadła strzała. - Bogowie, żeby tylko nie było tu szczurów i pająków. Szczurów i pająków... Błagam – myślała gorączkowo. Nie to, żeby się ich bała. Nie bała. Po prostu wpadała w zwykłą kobiecą histerię na ich widok. Nic więcej. Szła szerokim i wysokim korytarzem. Mimo iż miała na nogach miękkie obuwie, to i tak odnosiła wrażenie, że jej kroki słychać z daleka. Pod palcami wyczuwała, że ściany korytarza są gładkie i nie ma żadnego schronienia. Za sobą słyszała głosy. Chyba znowu się kłócili. Po chwili ktoś ruszył za nią w pościg. Jego ruchy były szybkie, zdecydowane. Domyślała się, że był to sam tropiciel. Tunel rozdwajał się. Starała się kierować w stronę góry. Nie wiedziała dlaczego ale była pewna, że właśnie tam będzie bezpieczniejsza. Obok niej ze świstem przeleciała strzała. Przyspieszyła. Od tunelu zaczęły odchodzić kolejne korytarze. Skręciła w prawo, potem jeszcze raz. Biegła cały czas dotykając ręką ściany. Wiedziała, że to niebezpieczne, ale dotyk dawał jej jaką taką orientację. Przeczuwała, że nie powinna była teraz podejmować walki. Ten, który ją ścigał nie był nowicjuszem. Ze zdziwieniem zauważyła, że jak do tej pory korytarze były jakby w nienaruszonym stanie. Nagle potknęła się o coś i upadła uderzając się mocno w kolano. Jęknęła z bólu. Wpadła wprost na schody. Zaklęła cicho. Jeśli wyjście będzie zasypane, znalazła się w potrzasku i będzie musiała podjąć walkę. Ścigający był zbyt blisko, aby mogla cofnąć się do poprzedniego rozgałęzienia. Zaczęła niemal na czworakach wdrapywać się po schodach. Nic nie widziała, dodatkowo spowalniał ją ból. Kolano pulsowało, czuła jak puchnie. Schody skręciły i nadal pięły się w górę. Po chwili zobaczyła prześwit. Miała nadzieję, że wyjście będzie wystarczające, aby mogła się prześliznąć. Okazało się, że schody prowadzą do przestronnego pomieszczenia, które również nie uniknęło zniszczenia. Światło dochodziło z wyrwy w murze. Kulejąc coraz bardziej skierowała się w tamta stronę. Choć zbliżał się wieczór to i tak światło słoneczne było wystarczająco silne, aby ją oślepić. Po chwili zorientowała się, że nie tylko słońce. Stała pod wieżą. Była zmęczona i ranna, a to dopiero połowa drogi do skał. Wokół panowała kompletna cisza. Nie było słychać walki na miecze, żadnych odgłosów życia. Wbiegła w wąską uliczkę, by po kilkunastu krokach schować się za następnym załomem. Dyszała ciężko. Była zmęczona. Nasłuchiwała. Po chwili usłyszała nawoływanie i odpowiadające mu dwa głosy. - A więc nie żyje...- pomyślała o Marku. - Dureń jeden. I po co mi jego śmierć? Ruszyła dalej. Teraz ścigało ją trzech uzbrojonych i silnych zabójców. Przebiegła na przestrzał przez ruiny i postanowiła przyczaić się na jednego z nich. Słyszała jak biegnie, jak staczają się niewielkie kamienie. Gdzieś niedaleko zarżał koń. Czekała. Wspięła się na niewielki murek i schowała za uszczerbioną kamienną rzeźbą. Po chwili z zaułka wyłonił się jeździec. Irina widziała go doskonale przez niewielką szczelinę pomiędzy murem a kamiennym strażnikiem. Przygotowała nóż. Tym razem jej rzut będzie celny. Wychyliła się i nim jeździec zdołał zareagować nóż ugodził go prosto w serce. Rzuciła następny – tak dla pewności. Gdy ciało osunęło się z konia, podbiegła i wyjęła noże, otarła je o ubrania mężczyzny i szybko na ile pozwalało jej bolące kolano zniknęła pomiędzy ruinami. Wciąż kierowała się w stronę skał. Kolejni tropiciele byli ostrożniejsi. Zostawili swoje konie już dawno i ścigali ją pieszo. Ruiny skończyły się nagle. Słońce zaszło już za horyzont, ruiny oświetlała jedynie wielka lampa na iglicy. Pomiędzy miastem a skałami była wolna przestrzeń. Irina zaklęła. Obejrzała się. Nie miała pojęcia gdzie są prześladowcy. Jeśli wejdzie na wolną przestrzeń będzie miała do pokonania kilkaset metrów bez osłony, a kolano bolało ja tak bardzo, że nie była w stanie stać na prawej nodze. Nasłuchiwała. Otaczała ją cisza. Była pewna, że oprawcy nie zrezygnowali, czekali aż popełni błąd. Postanowiła skryć się w bezpiecznym miejscu i odczekać. Nie wiedziała ile minęło czasu. Światło latarni wcale jej nie pomagało, była jednak pewna, że minęło wiele godzin. Przez ten czas nie słyszała żadnego dźwięku. Czyżby zrezygnowali? Podeszła najciszej jak mogła do granicy miasta i ruszyła najszybciej jak mogła. Była już prawie w połowie, gdy obok niej przeleciała strzała, po chwili poczuła piekący ból w udzie. Strzała przeszyła jej nogę na wylot. Druga strzała trafiła w ramię. Usłyszała krzyki. Obejrzała się. Na wolną przestrzeń wybiegło dwóch mężczyzn. Jeden z nich przymierzał się do kolejnego strzału. Zaczęła kluczyć niby zając. Dopiero w świetle latarni zobaczyła, że skała w jednym miejscu jest inna. Została w nią misternie wkomponowana brama, ale w taki sposób, że dzięki grze światła i cieni oraz ustawionych kamieni nie była widoczna z daleka i nim dopadła do skał, kolejna strzała uderzyła tuż obok niej. Wtedy zobaczyła symbol – taki sam jaki miała na pierścieniu – jednak ten wyryty był w skale. Weszła w bramę skryta cieniem. Otoczył ją mrok i chłód kamienia. Szła po omacku,z ran sączyła się krew. Po chwili usłyszała głosy za sobą, odgłos krzesania ognia,a następnie zobaczyła blask pochodni. Była poza kręgiem światła. Pod palcami wyczuła wolną przestrzeń i skierowała się tam. Czuła, że traci siły i wiarę w to, że uda jej się uciec. Zakręciło się jej w głowie, upadła. Powoli wstała i ruszyła dalej. Pod stopami wyczuwała twardy grunt. Upadła ponownie. Oprawcy odnaleźli tunel. - Bogowie pomóżcie – szepnęła ściskając pierścień. Tuz obok niej zahuczała sowa. - Błagam pomóżcie… Sowa zahuczała jeszcze raz. - Chcesz mnie wydać przyjaciółko? - szepnęła Irina i straciła przytomność. **** - Huu, huuu, huu, huuu - Matko Boska! - Aleksander usiadł przerażony na łóżku. - Sowa zahuczała drugi raz. Obejrzał się. Siedziała na oknie tuż za jego głową. Nigdy tak nie robiła. - Przeraziłaś mnie! - powiedział w jej stronę. - Wiesz która jest godzina? Zapalił lampkę i wtedy je zobaczył. Siedziały na łóżku wpatrzone w niego. Nigdy nie wchodziły do domu, nigdy nie dały do siebie podejść, a teraz siedziały oba na środku pokoju i gapiły się na niego. - Czego? - popatrzył na białe koty, wściekły, że i one czegoś chcą. Wstały jak na rozkaz i skierowały się w stronę drzwi. - No – jazda na podwórko czy gdzie tam śpicie – powiedział. - Koty zatrzymały się w drzwiach i obejrzały. - No dobrze już dobrze, nie chciałem was wystraszyć. Bestia, który do tej pory siedział spokojnie, spojrzał na sowę, potem na koty i podszedł do łóżka, chwycił kołdrę w zęby i zaczął ściągać ją z łóżka. - Zwariowałeś? - wrzasnął Aleksander. - Ciebie też nawiedziło? Bestia zaczął ujadać. - Dobra, dobra, już wstaję. Chyba zwariowałem. poszło
  17. 1 punkt
    - Spokojnie maleńki – powiedział najłagodniej jak potrafił, aby uspokoić szczeniaka. - Nie zrobię ci krzywdy. - Podszedł bliżej wyciągając rękę. - Nie bój się, chcę ci pomóc. Widocznie szczeniak uspokajał się. Aleksander przykucnął. - Pomogę ci. Zawiozę cię do weterynarza. Nie bój się. - Wyciągnął rękę w jego stronę podstawił mu dłoń. Zwierzak obwąchał ją i już nie warczał. Pogłaskał go za uszami, po głowie. Przyjrzał się. - Poczekaj tu – powiedział i wrócił do chaty. Ubrał się szybko, zwinął koc i zabrał kluczyki. Gdy wrócił, plama krwi powiększyła się, szczeniak jednak leżał nadal. Owinął go delikatnie w koc, uważając, żeby go nie ugryzł. Ten jednak pozwolił się zabrać. Widać było, że traci siły, poddaje się. Położył go delikatnie na siedzeniu obok. I włączył silnik. Wilczek zerwał się, Aleksander pogłaskał go uspokajająco. - Nie bój się i nie poddawaj. Walcz. Zaraz ci pomożemy. Spędzał tu wszystkie wakacje. Jeden z jego kolegów był weterynarzem. Postanowił pojechać wprost do niego do domu. Mieszkał niedaleko i miał nadzieję, że pomoże szczeniakowi. - Jezu Olek, na litość boską co się stało? - Jurek stał w piżamie z resztkami snu na powiekach. - Waliłeś w drzwi jakby świat się palił. Kiedy przyjechałeś? - Wczoraj, a dzisiaj rano znalazłem pod domem to – wskazał na trzymany w ręku koc. - Musisz mu pomóc. - Pokaż co tam masz? - W nocy myśliwi urządzili polowanie. Musieli go postrzelić. Nie wiedziałem, że strzelają do szczeniaków! - Wejdź. Mam tutaj swój gabinet. Połóż go na stole, a ja zaraz przyjdę. Mężczyzna od razu obudził się. Gdy po chwili wrócił, szczeniak już leżał na stole. Jego oddech był płytki i słaby. - Uratujesz go? - Aleksander spojrzał na przyjaciela. - Wiesz co to jest? - popatrzył na Aleksandra. - Wilk?… Pies? Aleksander popatrzył na weterynarza. - To mieszaniec psa z wilkiem. Myśliwi robią odstrzały takich mutantów. Wiesz co się stanie, gdy dowiedzą się, że go uratowałem a ty go wypuścisz? - A kto powiedział, że go wypuszczę? - To w połowie wilk. Nie wiesz, która natura zwycięży. Wilki nie dają sobą tak manipulować jak psy. To wolne stworzenia. - Nie gadaj tyle tylko go uratuj. - To chciałem usłyszeć. Nie pozwól, żeby ci uciekł. Dobrze, że przyjechałeś do mnie tutaj. Ma trochę śrutu w sobie, ale dam radę. Przyjedź za kilka godzin. - Mam go zostawić? - Nie bój się, zrobię wszystko co w mojej mocy, żeby go uratować. - Słuchaj, koszty się nie liczą. - Policzę ci tylko za leki. Za nic więcej, po starej przyjaźni. I dla naszego wspólnego dobra nikomu o nim nie mów. - Mam u ciebie dług. - Nie masz – powiedział zajmując się już psem i nie patrząc na Aleksandra. - Oddałeś mi najpiękniejszą kobietę w regionie. Mam nadzieję, że nie masz już do mnie o to żalu? - Spojrzał przelotnie na Aleksandra. - Nie oddałem – powiedział spokojnie, a ten spokój sam go zaskoczył. Kiedyś o Annie nie potrafił mówić bez drżenia w głosie. - To ona wybrała, ani ja, ani ty – tylko ona. Wybrała ciebie i myślę, że jest z tobą szczęśliwsza. Nigdy nie miałem żalu do ciebie. Jeśli już to do siebie, że nie byłem taki jak ty. Ale to już przeszłość. - Ale… Nie ożeniłeś się. Nie widzę obrączki. Mam nadzieję, że to nie przez…Wiesz, byliśmy naprawdę świetnymi przyjaciółmi, a potem przestałeś przyjeżdżać. Widziałem teraz ogłoszenie, że sprzedajecie dom. Aleksander zacisnął usta. - Tamto to już przeszłość. Było ciężko, ale teraz nie ma znaczenia. Nie, nie ożeniłem się, ale dlatego, że nie spotkałem odpowiedniej kobiety. Wiesz… Zawsze szukałem takiej miłości jak babcia i dziadek. - Tak… Oni byli niesamowici. Szukasz ideału. Życzę abyś znalazł. Powiedział jakoś smutno. - Czy między wami…? - Nie zawsze jest idealnie. Nie zawsze jestem w stanie sprostać wymaganiom. - Jeśli ty nie jesteś w stanie, to ja tym bardziej nie byłbym. - Chyba za bardzo mnie przeceniasz. - Nie. - Naprawdę chcesz sprzedać dom dziadków? - Nie. O niczym nie wiedziałem. Przyjechałem z przyjaciółmi spędzić tu wakacje. Nie dzień czy dwa, ale dwa miesiące. Wpadłem na siostrę, gdy już prawie podpisywała akt sprzedaży. O niczym nie wiedziałem. - Ale jak? Przecież jesteś… - Właśnie. Dzisiaj odkupię od niej jej część. - To bardzo dobra wiadomość. Zastanawialiśmy się z Anną czy nie kupić tego domu. Dla nas ma on również sentymentalną wartość. Wszyscy lubiliśmy chodzić do twoich dziadków, ale nie wiedzieliśmy jak zareagujesz a sprawą zajmowała się tylko twoja siostra. - Bardziej bym to przeżył niż sprzedaż komuś obcemu – uśmiechnął się. - To mówisz, że na dwa miesiące? - Wpadnijcie do nas. Nie przeszkadzam. Zrób co możesz, a ja załatwię sprawę z domem. - Lepiej wyjdź, bo narkoza już działa a teraz będę ciął i szył. Nie chciałbym wzywać pogotowia do ciebie. Za wcześnie było, aby jechać do siostry. Zapewne, gdy już wszystko załatwi – zadzwoni. Postanowił pod drodze zajechać do sklepu, kupić świeże pieczywo i coś na śniadanie oraz ciastka do kawy. Po wizycie w sklepie na wsi pewien był, że już wszyscy będę wiedzieć o jego obecności. Może i lepiej – pomyślał. Gdy zajechał pod dom od razu wyszedł Maciej a za nim Zofia. - Widzieliśmy krew przed domem. Myśleliśmy, że to twoja. Co się stało? - Nie, nie moja. Był tu może ktoś? - Nie, nikogo nie było. - Koniecznie musimy zmyć tę krew. Zaraz wam wszystko opowiem, ale cicho sza nic nikomu nie mówcie. - Na litość boską w coś ty się wpakował? Słyszeliśmy strzały w nocy. Wyjechałeś tak wcześnie... - Spokojnie. Zmyję krew i przygotuję śniadanie. Podszedł do studni z wodą i wyciągnął pełne wiadro. Zalał nią trawę. Rozejrzał się. Plamy krwi ciągnęły się do jego domu z lasu. Poszedł po następne i pozmywał kolejne. Teraz niech szukają wiatru w polu – pomyślał. Choć zdziwiło go, że nikogo nie było. Powinni od razu szukać, skoro postrzelili zwierzę. Gdy tylko skończył opowiadać, pod jego dom zajechał samochód terenowy. Śniadanie było już gotowe. Jajecznica parowała z talerzy, gorąca herbata z kubków. Wszyscy siedzieli przy stole. Z samochodu wysiadł mężczyzna w średnim wieku i pilnie przyglądał się trawie, chodząc po całym podwórku. Aleksander zastanawiał się czy zmył porządnie trawę, ale nie zamierzał czekać. Wyszedł przed dom i spojrzał na mężczyznę. Nie znał go. - To teren prywatny – zakomunikował. - A, dzień dobry – powiedział tamten. - Nie wiedziałem, że ktoś tu mieszka. Aleksander spojrzał wymownie na trzy zaparkowane samochody i unoszący się dym z komina. Drzwi do domu otwarte były na oścież. - W nocy mieliśmy polowanie i chyba postrzeliliśmy zwierzę… - Chyba? - Aleksander podniósł brew. - To nie wiecie? - No wie pan jak to jest. Las, ciemno… - Nie. Nie wiem. Nie jestem ani myśliwym, ani żołnierzem. Ale proszę powiedzieć co to za zwierzę, jak znajdę to dam znać, z pewnością nie będę patrzył jak cierpi. - To pies. - Strzelaliście do psa? - Może wyglądać jak wilk. - Wilczur? - Nie. Mamy tu wilki i zaobserwowaliśmy miot, w którym urodziły się mieszańce psa z wilkiem. Zbadaliśmy DNA. - W jaki sposób? - Z odchodów. Zastrzeliliśmy sukę i młode, ale jedno chyba uciekło, ale nie jestem pewien. - Suka była psem czy wilkiem? - Wilkiem. - To dlaczego ją zabiliście? Z rozpędu czy baliście się zemsty zranionej matki? Ale ok. Nie będę wnikał. Jak zobaczę coś rannego podobnego do psa to dam znać. Ale mówi pan, że nie jest pan pewien? - Być może wystrzelaliśmy wszystkie. Były już dosyć duże. - Jak duże? Mogą być groźne? Wie pan. Mieszkamy w mieście, jedyne psy jakie widujemy to pudle i chihuahua. - Jakby co to chyba nie, ale oczywiście lepiej nie zbliżać się. Ranny może pogryźć, a nie wiadomo czy nie ma wścieklizny – powiedział mężczyzna. - Ta jasne i co jeszcze? - Strasz dalej – pomyślał Aleksander a głośno powiedział – Poproszę o jakiś kontakt, abym mógł dać znać. Mężczyzna wyjął wizytówkę. - Dziękuję bardzo za pomoc. - Trzeba sobie pomagać. - Gdybym wiedział, że państwo tu są, byłbym wcześniej. Aleksander uśmiechnął się, ale miał ochotę mu przyłożyć. On już nie szukał rannego zwierzęcia. Doskonale wiedział, że do tego czasu wykrwawiłby się. Myśliwy wsiadł do samochodu i odjechał. Nie minęła godzina, gdy zadzwonił weterynarz. - Zabieraj tego gnojka, bo muszę otworzyć gabinet – powiedział od razu do słuchawki. Aleksander od razu wsiadł do samochodu i pojechał do przyjaciela. Zastał go w gabinecie. Szczeniak leżał w klatce i wył. Aleksander podszedł do niego i podstawił mu dłoń. Pies polizał go po ręce. - Poznał cię, choć jest jeszcze zamroczony. Jest silny. Od razu chciał wstać i uciekać, choć łapy mu się jeszcze plączą. Dlatego dałem go do klatki. Możesz wziąć go wraz z nią. Potem oddasz mi klatkę. Jest dziki, może wystraszyć się jazdy samochodem. - Przywiozłem go bez klatki. - Tak, ale był cały podziurawiony – pamiętasz? Dostał środki wzmacniające, więc teraz może być inaczej. Zaszczepiłem go przeciw wściekliźnie i dostał trochę witamin. Stracił trochę krwi, ale żadnych groźnych uszkodzeń. Na szczęście musiał już być dość daleko od myśliwego. Inaczej byłby poszatkowany jak ser szwajcarski. Napisałem ci cały zestaw – jaka karma, ile razy dziennie i jak dbać o rany. Szwy same mu się rozpuszczą. Zabieraj go, bo znając życie zaraz będą u mnie. Tu masz leki – wskazał na niewielką torebkę foliową. - U mnie już byli. - No widzisz. Gdy tylko zapłacił przyjacielowi, wziął klatkę i wyszedł pospiesznie z domu. Zapakował na tylne siedzenie i ruszył. Początkowo szczeniak wystraszył się, ale Aleksander cały czas mówił do niego uspokajająco. Po chwili zobaczył, że szczeniak śpi. Być może jego głos i usypiające kołysanie samochodu a także działające jeszcze środki sprawiły, że spał w miarę spokojnie. Postanowił od razu pojechać do najbliższego miasteczka i kupić karmę i mleko dla swojego pupila. Wiedział już, że nie odda go nikomu. Spojrzał na klatkę - Jesteś tak samo samotny jak ja. Teraz będziemy mieli siebie nawzajem. Nie pozwolę cię skrzywdzić. Gdy już podjeżdżał pod chatę, dostał smsa od przyjaciela - Tak jak mówiłem. Byli u mnie, ale niczego nie znaleźli. Na szczęście nie obudziłeś Anny swoim waleniem w drzwi. Nie wiedziała, że ktoś był. Oczywiście najpierw pytali ją. - Nawet jej nie powiedział, że byłem – zastanowił się. Po chwili jednak zaczął się zastanawiać komu nie ufa. Jemu, czy – jej? - I jak tam nasz mały pacjent? - zapytała Zofia, gdy Aleksander wszedł do domu. Macieja nie było. Wycinał żerdki na drabinę z samosiejek, które już zaczęły porastać stary sad. Po chwili jednak rąbanie ustało i Maciej również zajrzał do chaty. - I co? Żyje? - Żyje. Jerzy stwierdził, że miał bardzo dużo szczęścia. Żadnych poważnych uszkodzeń, stracił dużo krwi, musi tylko nabrać sił. Pies obudził się i zaczął szamotać się w klatce. Aleksander zamknął drzwi wyjściowe i otworzył klatkę. - Wychodź maleńki – powiedział łagodnie. - Zapewne chce ci się pić. Na razie tylko woda – zgodnie z zaleceniem lekarza i trochę mięsa. Wilczek wyszedł niepewnie. Był wystraszony. Dotychczasowy kontakt z ludźmi to zabicie jego całej rodziny i całkowita zmiana otoczenia. Aleksander pogłaskał go i podstawił wodę. - Dajmy mu czas na oswojenie. To całkiem nowa sytuacja – powiedział Maciej. - Odsuńmy się od niego. Zostawili zwierzaka i wyszli na zewnątrz, zamykając za sobą drzwi. Maciej z Zofią zajęli się drabiną, Aleksander zaczął kosić trawę. Po południu dostał telefon od siostry, że wszystko już załatwione i wystarczy jego podpis za godzinę u notariusza. - Nie tarci czasu – skwitował Maciej. - Ale to dobrze. Potrzebujesz czegoś? - Nie. Zwróćcie tylko uwagę na szczeniaka. Tak jak przewidział Maciej, siostra Aleksandra starała się podwyższyć cenę sprzedaży, jednak przypomniał jej, że starała się sprzedać jego część bez jego wiedzy i powiadomił, że wie o anonsach w gazetach. Zakomunikowała jednak, że koszty notariusza są po jego stronie. Ona nie dołoży się i zrobiła obrażoną minę, jednak nie dyskutowała. Dokładnie przeczytał dokument dwa razy, aby sprawdzić, czy nie ma tam żadnych kruczków. Nie było. Podpisał dokumenty i wraz z siostrą udał się do banku. Koniecznie chciała gotówkę. Wypłacił pieniądze i kazał podpisać dokument, że przyjęła wynagrodzenie. - Nie ufasz mi? - spytała. - No wiesz. Ostatnio nie bardzo. - Kiedyś byliśmy zgrani i ufaliśmy sobie – powiedziała. - Nie Kasiu. Nigdy nie byliśmy. Odrabiałem za ciebie lekcje, kłamałem, gdy byłaś na wagarach albo narozrabiałaś, krylem cię przed rodzicami i dziadkami, ale ty Kasiu nigdy nie stanęłaś w mojej obronie, nigdy dla mnie nie skłamałaś i nigdy nie odrobiłaś za mnie lekcji. To nie było zgranie tylko wykorzystywanie, a to jest różnica. - Wstąpisz do mnie na kawę? - Może innym razem. - Ciągle masz żal? - Nie wybaczyłbym ci, gdybyś sprzedała dom obcemu człowiekowi, gdyby dom dziadka został zniszczony, gdybym nie mógł tam pojechać. Na szczęście zadzwonił jej telefon i stwierdziła, że musi już jechać. Odetchnął z ulgą. Nie chciał roztrząsać spraw przeszłości. Nigdy nie byli wzorowym rodzeństwem. Mieli całkiem różne charaktery i zainteresowania. Jego starsza siostra wolała towarzystwo i zabawę, on był nieśmiały, cichy i wolał samotność. Tutaj miał kolegów tylko dzięki dziadkowi, do którego schodziły się chyba wszystkie dzieci z okolicy, choć wszystkie miały daleko do chatki dziadka. I wszystkie mówiły do niego „dziadku” a do babci - „babciu”. Gdy wracał do domu uderzyła go jedna myśl. Jego siostra była zbyt wielką materialistką, aby odpuścić podział. Po chwili jednak uznał, że minęło wystarczająco dużo czasu aby zdążyła przetrząsnąć każdy kąt chaty w poszukiwaniu czegoś co można byłoby spieniężyć. Uśmiechnął się. Na szczęście nie zaprosiła tam nikogo kto skupował stare meble. Były zaniedbane, ale po renowacji z pewnością odzyskają swój dawny urok. Nie były to wprawdzie meble gdańskie, ale miały w sobie coś urzekającego i co najważniejsze – były drewniane. Gdy wszedł do chaty psiak od razu schował się pod łóżko i za żadne skarby nie chciał spod niego wyjść. Wreszcie Aleksander dał za wygraną. Spojrzał na miski. Były puste. Kolejne karmienie miało być wieczorem. Zjedli obiad a psiak wciąż siedział pod łóżkiem. Najwidoczniej tam czuł się najbezpieczniej. Drabina była już gotowa. Maciej był tak podekscytowany, że nikt nie miał serca odmówić mu pierwszeństwa. Zszedł na dno suchej studni, a Aleksander i Zofia pozostali na górze. Aleksander czuł jak bije mu serce, jakby za chwilę miało się coś wydarzyć. Ale nie wydarzyło się nic. Po chwili zobaczył siwą głowę Macieja wychodzącego ze studni. - Tam nic nie ma – powiedział rozczarowany. - Zwykłe kamienne ocembrowanie. Żadnego tunelu, żadnych drzwi. Nic. Zwykła sucha studnia. Aleksander jednak nie uwierzył i sam postanowił sprawdzić. Schodził powoli szczebel po szczeblu bacznie przyglądając się kamieniom, którymi obłożono brzegi studni aż dotarł na samo jej dno. Nic. Opuścił go cały entuzjazm, jakby znalazł się w ślepej uliczce. - Coś przeoczyliśmy – powiedział Maciej, gdy siedzieli już przy stole, a w całym domu pachniało kolacją. Spojrzał przez okno, blisko domu pasła się sarenka. Przyzwyczaił się do tego widoku. Najwidoczniej nie bała się ich a i oni w niczym jej nie zagrażali. Szczeniak nadal siedział pod łóżkiem,a na stole parowała jajecznica na boczku. - A może to tylko bzdury. Daliśmy ponieść się fantazji, jak dzieci – powiedział Aleksander. - Może. Ale jakby nie było, cieszę się, że tu jestem – powiedział Maciej. - Miło spędziłem te kilka dni. Muszę już wracać i zając się swoimi sprawami. Jakbyś coś znalazł, daj znać. Jutro rano wyjeżdżamy. Aleksander spojrzał na Zofię. - Ja też już wracam. Lubię wieś, ale nie w nadmiarze. Jestem rasowym mieszczuchem. Lubię mieć sklep i kino pod nosem. Jak coś znajdę dam ci znać. Jakby nie było to było coś zupełnie odlotowego i odjazdowego. Dawno nie czułam się tak swobodnie - jak małe dziecko. Dziękuję ci, że nas przyjąłeś i cieszę się, że kupiłeś ten dom. Ma swoją duszę. Czuję się tu niezwykle dobrze. Po całym tym stresie pobyt tutaj bardzo dobrze mi zrobił. Naładowałam akumulatory. Nim położyli się spać, wybiła niemal północ. Przed spaniem Aleksander nałożył jedzenie dla szczeniaka, zgasił światło i położył się spać. Gdy już zasypiał, słyszał jeszcze jak pies skrada się powoli do miski, i przeciąga ją pod łóżko. Potem pożerał łakomie kolejne kawałki mięsa. Obudził się nagle. Coś przygniatało jego nogi. Ptaki za oknem darły się wniebogłosy, jakby koniecznie chciały oznajmić całemu światu, że oto już nastał świt i pora wstawać. Spojrzał na zegarek. Było przed piątą. Jego wzrok spoczął na niewielkim szarym kłębku zwiniętym w jego nogach. Uśmiechnął się. „To już coś” - pomyślał. Szczeniak spał spokojnie. Aleksander leżał patrząc w sufit. Nie chciał go obudzić , psuć tej chwili. Może to jeszcze nie przełamanie lodów, ale pierwszy etap i nie ma znaczenia czy pies chciał być przy nim, czy po prostu na miękkim i ciepłym posłaniu. Niech śpi spokojnie. Miał sen, ale im bardziej chciał przypomnieć sobie co mu się śniło tym bardziej wspomnienie wymykało mu się. Coś niepokojącego. Coś mu umknęło. Pozostało jedynie wrażenie, że powinien się spieszyć. Przypomniał sobie urywki snów. Był małym chłopcem i spędzał wakacje w tym domu, u dziadka i babci. Babcia robiła naleśniki, czuł wyraźnie ich zapach, a dziadek… dziadek, tak – pomyślał, uśmiechał się i powiedział – to wyspa skarbów – zatoczył ręką łuk, na tej wyspie piraci schowali skrzynię pełną skarbów. A ty mój chłopcze jesteś odkrywcą. Jesteś odkrywcą? Jesteś? Jesteś? - pytał dziadek a z jego twarzy znikał uśmiech. Patrzył mu głęboko w oczy, intensywnie, jakby chciał zajrzeć w zakamarki jego duszy. - Coś przeoczyliśmy – pomyślał. - Zaczęliśmy od studni, ale mapa może być w domu. To dom jest wyspą, czym więc jest studnia? Usłyszał skrzypienie podłogi na piętrze i po chwili ktoś schodził po schodach. Psiak zerwał się i schował pod łóżkiem. - Aleksandrze wstałeś? - spytała Zofia z korytarza. Na szczęście nie otwierała drzwi. - Daj mi sekundę proszę – powiedział i szybko zaczął wkładać spodnie i koszulkę. - Rannym ptaszkiem nie jesteś – zaśmiała się, gdy już otworzył jej drzwi. Podszedł do okna, otworzył je, a do wewnątrz wpadło świeże, letnie powietrze. O tej porze jeszcze chłodne. - Myślałem – powiedział. - O czym to myślałeś o poranku? - zaśmiała się. - O naleśnikach – skłamał. *** - To dobry pomysł na pożegnalne śniadanie. - Niech ci będzie – zaśmiał się. - Ja robię naleśniki, ale ty- kawę. - Umowa stoi. Marna ze mnie kucharka. Dwie godziny później stał przed domem i patrzył na dwa samochody, które raz znikały, raz pojawiały się na wiejskiej drodze, która czasami wiodła wzgórzem, a czasami skręcała w wąwóz. Wreszcie zniknęły wśród wzgórz i drzew. Odczekał jeszcze chwilę. Przymknął oczy i wystawił twarz na słońce. Lekki wietrzyk przyniósł delikatną pieszczotę i zapach traw. - Wreszcie – szepnął do siebie. Lubił swoich gości, ale najlepiej czuł się we własnym towarzystwie. Wszedł do domu. Miski z jedzeniem znowu nie było. Uśmiechnął się, wziął kuwetę i wyrzucił jej zawartość. - Chodź Bestio – powiedział łagodnie. - Czas obejrzeć dom. Wyszedł nie zamykając za sobą drzwi. Okno zostawił otwarte. Wiedział, że jeśli szczeniak będzie chciał uciec – zrobi to. Zostawił mu wolny wybór, trochę utrudniony, ale jednak. Do tej pory nie miał czasu dokładnie przejrzeć tego, co pozostawili po sobie dziadkowie. Wiedział, że wcześniej każdy zakamarek przetrząsnęła jego siostra, ale wiedział też co ją szczególnie interesowało. Cieszył się jedynie, że nie wyrzuciła rzeczy dziadków z myślą o sprzedaży domu. Na szczęście była zbyt leniwa i być może chciała zostawić to na głowie przyszłego nabywcy. Przy swoich gościach tym bardziej nie chciał szukać po szafach i zakamarkach. Miał nadzieję, że oni tego nie zrobili. Wszedł po schodach na piętro i zatrzymał się w korytarzu. Spojrzał na niewielkie drzwi na stryszek. Tam postanowił wybrać się później. Najpierw sprawdzi pokój dziadka i… jego. To właśnie w pokoju po lewej stronie spędzał wszystkie swoje wakacje. Dziadkowie wtedy spali na parterze, on dostawał pokój dziadka, a siostra – babci. Skręcił w lewo, do pokoju, w którym lubił przebywać dziadek, zostawiając za sobą otwarte drzwi. Rozejrzał się. Niewiele było tu mebli. Stare łózko,. biurko i porządna szafa. Otworzył ją i uśmiechnął się krzywo. Najwidoczniej siostra zrobiła więcej, niż myślał. Szafa była pusta. Otworzył szufladę – również była pusta. Najwidoczniej siostra jednak wszystko opróżniła. Poszedł do pokoju babci – to samo. Drzwi na strych zamknięte były tylko na haczyk. Otworzył je. Trójkątne okienko jedynie rozpraszało mrok. Zapalił światło. Dziadkowie lubili porządek. Swoje rzeczy na strychu trzymali w szafach i kufrach. Za sobą usłyszał ciche stąpanie. Obejrzał się. Szczeniak ciekawie i nieco jeszcze lękliwie zaglądał do środka. - Chodź – uśmiechnął się w jego stronę. - Pobuszujemy tutaj trochę. - Ten jednak nie poruszył się. Aleksander zaczął zaglądać do szaf. Najwyraźniej tutaj jego siostra nie zaglądała. Zawsze bała się strychu, mówiła, że tu straszy. Nagle za jego plecami rozległ się rumor, coś spadło na podłogę. Usłyszał warczenie i… trzepot skrzydeł. Odwrócił się nagle. Bestia stał z najeżoną sierścią na grzbiecie i warczał na sowę. Ta trzepotała skrzydłami i starała się znaleźć bezpieczne miejsce, zalegający kurz wnosił się w powietrze, tworząc wzory na padającym z okienka promieniu światła. - Dobrze, już dobrze Bestio – podszedł do wilka i delikatnie dotknął jego głowy. - Dobra robota. Zostawimy jednak sowę, ona tu mieszka od zawsze, albo jej rodzina – zastanowił się. Dziadek kiedyś zdradził mu tajemnicę owego straszenia. Z niewiadomych dla niego powodów nigdy nie wyjawił jej jego siostrze. To był znak. Oznaczało to, że nie chciał aby ona tu wchodziła. Bestia uspokoił się, spojrzał na Aleksandra, ale już bez lęku. Aleksander podrapał go za uchem, sowa uspokoiła się. Dopiero teraz mężczyzna zobaczył drewnianą, zbitą z desek skrzynię, na której wcześniej musiała siedzieć sowa. Podszedł do niej i ze zdumieniem zobaczył, że jest zamknięta na klucz. Dziadek zazwyczaj niczego nie zamykał. Wyjął z kieszeni klucze, które otrzymał od siostry, przyjrzał się im i sprawdził. Żaden z nich nie pasował do zamka skrzyni. Miał dwa wyjścia – szukać klucza, albo rozwalić zamek. Nie był wandalem. Wrócił do pokoju dziadka i ponowienie rozejrzał się. Był wściekły na siebie, że nie przyjechał wcześniej i na siostrę, że postanowiła wszystko wyrzucić. Jeszcze raz sprawdził wszystkie szuflady w biurku a nawet spojrzał pod biurko. Otworzył szafę i jeszcze raz szufladę w niej. Gdy ją zamknął przyjrzał się i otworzył jeszcze raz. Dno szuflady było za wysoko! Przesunął dłonią po dnie i bokach. Wyczuł delikatną nierówność, nacisnął. Dno uniosło się lekko do góry. Wyjął delikatnie i położył na podłodze. -Podwójne dno – uśmiechnął się. - W szufladzie leżała koperta zaadresowana do niego, obok ulubione pióro dziadka. Wyjął ją. Była duża, szara i ciężka. Pod palcami wyczuł kształt klucza. Usiadł na łóżku i rozerwał kopertę. Wyjął z niej duży żelazny klucz oraz stary, gruby zeszyt. Otworzył go i przekartkował. To zdecydowanie było pismo dziadka. Pismo, którego zawsze mu zazdrościł. Piękne, kaligraficzne litery układały się równiutko. Kolejne zdania pisane piórem, z którym jego dziadek nigdy nie rozstawał się. Wilk wszedł do pokoju, rozglądając się i obwąchując wszystko. Już nie bał się. Aleksander spojrzał na niego i zastanowił się. Psiak wyszedł z ukrycia tuż po wyjeździe jego gości, jakby dopiero teraz poczuł się bezpiecznie. Mężczyzna zajrzał jeszcze raz do koperty i dopiero teraz zauważył kartkę złożoną na pół. Wyjął ją i rozłożył. To był list do niego. Spojrzał na Bestię i włożył klucz do kieszeni kamizelki - Myślę Bestio, że czas, abyś wyszedł z więzienia. Chodź na podwórko. Podszedł do szczeniaka i pogłaskał go po głowie. Gdy wychodził z pokoju, niosąc ze sobą list i zeszyt, wilczek zerwał się i pobiegł przed nim po schodach. Gdy tylko wyszli przed dom, młody wilk zaczął biegać szczęśliwy, że może ponownie poczuć dotyk traw pod łapami. Tarzał się w trawie, podskakiwał aż wreszcie zniknął z pola widzenia Aleksandra. Chciał go zawołać, ale wiedział, że nie może. Nie uwięzi go, wbrew jego woli. Jeśli będzie chciał, to wróci do niego, a jeśli nie… No cóż. Będzie musiał umykać myśliwym. Miał jednak nadzieję, że zrozumie, że jest za młody na polowanie, że potrzebuje jego – Aleksandra i... że on Aleksander potrzebuje Bestii. Usiadł na ławce i zaczął czytać „Kochany Aleksandrze, gdy czytasz ten list nas już nie ma. Zapewne już skosiłeś trawnik i naprawiłeś drabinę. Nie pozwoliłeś siostrze sprzedać domu. Siedzisz na ławce przed domem. Czytasz,a gdy podnosisz głowę twój wzrok pada na Górę Dwunastu Apostołów. Zapewne zadajesz sobie pytanie, gdzie znajduje się owa magiczna Góra Dwunastu i czy to jest ta sama, na którą patrzysz. Może być ale nie musi. Może być tutaj i może być w całkiem innym miejscu i może wcale nie być górą. Medalion, który podrzuciłem ci dawno temu, miał cię tutaj doprowadzić. Do tej chaty na końcu świata, bo ta chata mój drogi chłopcze jest również początkiem. Studnia, która nie ma wody jest kluczem, ale zapewne już się domyśliłeś. Zapewne już w niej byłeś i szukałeś wejścia, ale to znajduje się tam, gdzie jest najmroczniejszy zakamarek w twojej duszy. Zastanawiałeś się może nad kwestią ciągłości zdarzeń, że to może być mylące? Powinienem coś ci powiedzieć. Dać wskazówkę, dobre rady, przygotować. Ale jedyne co przychodzi mi do głowy i co podpowiada mi moja kochana Aniela to to, abyś kierował się sercem i za nim podążał. Czasami sny i wizje są bardziej prawdziwe niż rzeczywistość, która cię otacza. Sen nie zawsze jest snem mój drogi chłopcze, choć zapewne, gdy to czytasz jesteś już dorosłym człowiekiem. Twój dziadek Michał i babcia Aniela. P.S. Zabierz ze sobą latarkę. Światło cię poprowadzi, niekoniecznie latarki, ale na początek niech będzie.” Aleksander odłożył list. Coś zaszeleściło w pobliskich krzewach, nagle wypadł z nich wilczek. Z wrzaskiem do lotu zerwało się stado ptaków. Bestia przebiegł niczym błyskawica obok Aleksandra i zniknął gdzieś wśród traw. Aleksander otworzył zeszyt. „Ludzie pragną być kochanymi nie za to jakimi są, ale za to jakimi pragną być, dlatego zakładają maski. Pytanie brzmi: kto produkuje maski? Czy ktoś się nad tym zastanawia, próbując dopasować do siebie odpowiednią maskę? Kogo widzą ludzie patrząc na mnie? Starca? Dziadka? Bez przeszłości i przyszłości? Kogoś, kto wybrał odosobnienie wraz ze swoją żoną w lichej, starej chatce bez luksusów współczesności, pozwalając sobie jedynie na prąd? Kto jeszcze dzisiaj czerpie wodę ze studni? Czy mogę powiedzieć kim jestem, kim byłem, kim stałem się, nim postanowiłem wieść swoje życie, powracać do niego i skończyć je właśnie tutaj, w najcichszym zakątku światów?” Aleksander podniósł głowę i zamyślił się. Właściwie nigdy nie zastanawiał się kim był dziadek oprócz bycia dziadkiem, spokojnym kochającym człowiekiem, który pokazywał mu jak zrywać owoce, jak dbać o drzewa, szanować je, nie niszczyć, jak naprawiać drabinę i czerpać wodę ze studni. Człowiek, który zabierał go na spacery i opowiadał niezwykłe historie o zwykłych rzeczach. I dlaczego napisał „światów” a nie świata? Nie przypominał sobie też, aby dziadek gdziekolwiek wyjeżdżał. Wzruszył ramionami, Może pomylił się. Bestia przebiegł tuż przed nim jakby goniło go stu diabłów. Uśmiechnął się. Dwa białe koty podeszły do ławki i wskoczyły na nią. Umyły sobie łapki i ułożyły się w kłębki obok siebie pozwalając słońcu ogrzać ich futra. Aleksander przyzwyczaił się już do nich. Pojawiały się i znikały. Czasami wypiły trochę mleka, które zostawiał dla nich w miseczce. Bestia wrócił jak czujny strażnik i podbiegł do ławki. Koty jedynie otworzyły oczy i patrzyły spokojnie na psa. Powąchał je, jednak nie zawarczał. Ledwie dostrzegalnie zamerdał ogonem i pobiegł dalej. Aleksander wypuścił powietrze. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że nie chciał, aby zwierzęta zrobiły sobie krzywdę. - Niezły mam zwierzyniec: psa, dwa koty i sowę – pomyślał i powrócił do lektury. „Ale co i komu mogliśmy powiedzieć? Tak jak dla ptaka wychowanego w klatce latanie jest czymś nienormalnym tak nasze życie byłoby niezrozumiałe. Lepiej było milczeć i zachować tajemnicę, niż trafić do zakładu dla obłąkanych. Tak już jest, że aby zdobyć wiedzę, trzeba mieć odwagę, ale żeby mieć odwagę musi być pragnienie, a gdy już się ją zdobędzie, przychodzi czas na milczenie. Patrzę na swoją córkę, na swoje wnuki i boli mnie to, że żyją w iluzji karmieni narkotykiem propagandy, żyją jakby byli niezniszczalni, są jak zwierzęta, które myślą o jedzeniu a nie o myśliwym, który na nie poluje. Choć to na pozór spokojne miejsce, miejsce wytchnienia to tylko iluzja, świat iluzorycznych świateł, fabryka sztuki, fabryka manekinów, tandety. A gdzie w tym wszystkim prawda?” Aleksander oderwał wzrok od równo zapisanych liter. „świat świateł” już gdzieś to słyszał… A tak… Od niej. Od nieznajomej, która o mało nie doprowadziła go do psychiatry. Czy to zbieg okoliczności? Ona i dziadek? Świat świateł? I o jakiej iluzji dziadek pisał, przecież wszystko jest namacalne, prawdziwe. „Mimo jednak wrażenia nieśmiertelności pod skórą kryje się świadomość istnienia śmierci, jej konieczność. Ale nadzieję daje Święta Góra – Góra Dwunastu żyjących na jej szczycie. Chronią sekretu jak pokonać śmierć, swojego bezimiennego brata Trzynastego. Aby jednak zdobyć sekret nieśmiertelności samemu trzeba stać się mędrcem. Trzeba zniszczyć pragnienie posiadania materii i władzy, zniszczyć swój wizerunek, swoje wyobrażenie siebie, to kim myślimy, że jesteśmy, to kim pragniemy być w swoich oczach a przede wszystkim w oczach innych. Gdy patrząc w lustro myślisz „to ja”, gdy patrzysz na swój dom, swoją żonę, swoje dzieci czy swoją pracę i myślisz „to moje” - ograniczasz się i zamykasz drogę do swojej duszy, a przecież to dusza ma ciebie, nie ty – ją. Pamiętaj o tym w drodze na szczyt.” Spojrzał na kolejne zapiski. Były zapisane nierównym pismem, jakby drżała mu ręka, atrament był bardziej wyblakły, jakby kolejne zapiski zapisane były wcześniej, a te, które czytał, dziadek dopisał – specjalnie dla niego.
  18. 1 punkt
    przecież to nie wyścigi, spokojnie *** Stara niania opowiadała jej bardzo dużo o zwyczajach ludzi z królestwa. Leśni Ludzie byli ludem wolnym. Nigdy nie uznali żadnego króla ani księcia. Ich domem był las a bogami siły przyrody. Nade wszystko szanowali zwierzęta, rośliny i spokój. Las był ich domem na równi ze zwierzętami. Zabijali tylko tyle zwierząt ile było to konieczne, wycinali tylko te drzewa, które były potrzebne, zrywali tylko te rośliny, które musieli. Swoje domy budowali na drzewach, albo na palach, zawsze tylko z drewna. Nie uznawali kamiennych budowli. Były niewidoczne dla oka, doskonale zamaskowane w lesie. Palili ognie niewielkie i tylko wtedy, gdy to konieczne. Gdy tylko wjechali w las od razu poczuła, że są obserwowani. - Bądź spokojny i pod żadnym pozorem nie sięgaj po broń. - Postaram się. - Nie. Odparła. - Nie sięgaj. Mów szeptem. Nie zakłócaj spokoju lasu. Ściemniało się, ale było jeszcze dosyć widno. Wypatrzyła niewielką polankę tuż przy drodze i szemrzący opodal strumień. - Tu się zatrzymamy. - Naprawdę zamierzasz nocować tutaj? - Oczywiście – odparła. Zeskoczyła z konia, zdjęła z niego siodło i uprząż i puściła wierzchowca wolno. - Nie pętasz go? - To mądry koń. Rozpal niewielki ogień. Ja nazbieram drwa i ziół. Chodziła powoli i ostrożnie. Wyczuwała ich. Jeden z lewej, jeden za drzewem, inny jeszcze trochę dalej. Przynajmniej sześciu – myślała. Mark rozpalał ogień, najpierw zerwał darń do gołej ziemi, jak mu kazała, a potem zebrawszy kępkę suchej trawy i drobne suche gałązki wzniecił niewielki płomień. Ona zbierała chrust. Nie odchodziła daleko. Było go pod dostatkiem. Przyniosła drwa i poszła ponownie do lasu. - Widziałam trochę ciekawych ziół. Nie mam takich, a mogą nam się przydać. Wiedziała, że musi zbierać je ostrożnie, nie wyrywać wszystkie z jednego miejsca, ale po jednym dwa i szukać dalej. Gdy już miała wystarczającą ilość zatrzymała się przed krzewem. Nie znała go. Nie chciała też teraz przeszukiwać świadomością. Obejrzała go uważnie i odeszła. - A jak nie przeżyjemy – powiedział cicho. - Do tej pory żyjemy. - Obserwują nas. - Tak. I na razie akceptują. Gdy była w mieście kupiła kilka naczyń, brakowało jej ich, gdy jechali do miasta. Nie chciała za każdym razem korzystać z uprzejmości ludzi w wioskach. Nabrała wody ze strumienia i postawiła na ognisku. - Wolę piwo. - A ja zioła. Dają siłę. Piwo siłę i rozum odbiera. Gdy woda zaczęła wrzeć odstawiła naczynie i wsypała do niego garść ziół. Resztę zapakowała do torby. Na drogę wyszedł potężny jeleń, zatrzymał się i zaczął skubać trawę. - Gdybyśmy go tak zabili, mielibyśmy strawę. Jeleń spojrzał na nich niepewnie. - Ile byś zjadł? Co zrobiłbyś ze skórą, porożem? - zapytała. - Ile zabrałbyś ze sobą? - Masz rację – skwitował. - Lepiej spójrz na niego jaki jest piękny, dostojny. To król. Chciałbyś zabić króla? - uśmiechnęła się, a on był pewien, że uśmiech posłała do zwierzęcia, nie do niego. Popatrzył na jelenia. Pierwszy raz w życiu spojrzał na niego nie jak na jedzenie, ale jak na mieszkańca lasu. Miała rację. Był piękny, dostojny i za duży na nich dwoje. Odeszła mu ochota na zabijanie. Jeleń widocznie uspokoił się, poskubał jeszcze trochę i wszedł w zarośla. Irina wstała i podeszła do torby. Wyjęła z nich chleb, który kupiła na drogę. Oderwała kawałek i podała Markowi. Wziął z jej ręki kawałek i zaczął przeżuwać popijając piwem z bukłaka. Ściemniło się już, gdy zaproponował, że to on obejmie pierwszą wartę. Przystała na to i położyła się owijając się peleryną. Obudziła się nagle przeczuwając zagrożenie. Mark stał gotowy do ataku. Coś z ciemności zbliżało się. Księżyc wyłonił się zza chmur oświetlając las swoim bladym światłem. - Nie - szepnęła. - usiądź proszę – powiedziała łagodnie. Zawahał się ale zrobił tak jak kazała. Jej koń przysunął się do niej jak najbliżej. Lekko rżał. Uspokoiła go. W krąg światła wszedł pierwszy wilk, wokół nich poza kręgiem stała wataha. Skupiła się i weszła w świadomość alfy. Widziała jego oczami, czuła jego nozdrzami. Nie wyczuwała w nim drapieżnej chęci zabicia ich ani ogromnego głodu. Las był pełen pożywienia, a ludzie nie są ulubionym kęsem dla wilków. Kazała mu odejść i zostawić ich i konie. Wilk odwrócił się i odszedł, za nim podążyła wataha. - Na litość bogów jak to zrobiłaś? - Mówiłam, zaufaj mi – odparła. - Teraz moja kolej na straż. Połóż się. - Myślisz że teraz usnę? - Uśniesz. Nic nam nie grozi – powiedziała spokojnie. Po chwili Mark mimo zapewnień chrapał w najlepsze. Konie uspokoiły się i drzemały po swojemu. Widziała jak zbliża się. Spokojna, pewna siebie, wyprostowana. Nie trzymała w dłoni broni, choć Irina była pewna, że taką posiada i że nie jest sama. Ubrana była w bluzę wykonaną z lnu i wygodne spodnie, na to zarzuconą pelerynę z delikatnej skóry. Kręcone rude, bujne włosy miała rozpuszczone. Zatrzymała się na granicy światła. Irina wskazała gestem aby podeszła i usiadła. Zrobiła tak. - Obserwowaliśmy was, odkąd weszliście do lasu – odezwała się kobieta. Była niewiele starsza od Iriny. - Wiem – odparła Irina. - Przyszedł do was jeleń, nie zabiliście go – mówiła dalej. - Dlaczego? - Po co nam zabijać jelenia? Jest nas tylko dwoje i tylko tu nocujemy. Ruszamy skoro świt. Za dużo mięsa, żeby go zjeść, za dużo żeby zabrać ze sobą. Są upały, mięso zepsułoby się. Ze skóry nic nie zrobilibyśmy, z poroży też nie. Mięso zwabiłoby wilki i chciałyby je pożreć. Do tego to był potężny jeleń, myślę że król, lepiej żeby płodził zdrowe jak on potomstwo. Kobieta w skupieniu skinęła głową. - Przyszła też wataha wilków. Nie zaatakowała. - Bo nie byliśmy dla nich smaczną strawą – odparła. - To też – uśmiechnęła się, pokazując zdrowe, białe zęby. - Co zrobiłaś? Irina spojrzała szybko na Marka. Chrapał dalej. - Weszłam w jego świadomość. - Niewielu tak potrafi. - U nas czy u was? - spytała Irina. - Myślałam, że u was nikt nie potrafi. - Niewielu – przyznała. - Zbierałaś zioła, ale z krzewu życia i śmierci nic nie wzięłaś. - Zioła, które tu rosną są bardzo cenne, ale nie zbierałam na handel, ale do zrobienia mikstur, leczą, dają zdrowie i siłę. A krzewu nie znam. Mówisz, że daje życie i śmierć? - Tak. Tak. Surowe owoce dają śmierć. Przemrożone, albo ugotowane – życie. W tym krzewie wszystko od liści, gałązek, kwiatów, owoców, korzeni można wykorzystać – albo dla śmierci, albo dla życia. - Pierwszy raz widziałam taki krzew. Nigdy też o nim nie czytałam. - Chodź, pokażę ci coś. Wstały. Irina poszła za swoją przewodniczką. Zatrzymały się opodal krzewu. Zobacz. Irina widziała jak jego liście lśnią w promieniach księżyca. - A teraz zamknij oczy i postaraj się poczuć go, zobaczyć go pod powiekami. Zrobiła tak jak kazała. Po chwili westchnęła. - To niesamowite – powiedziała. Tak go widzimy, tak widzimy wszystkie rośliny, zwierzęta i ludzi. - On nie - wskazała na Marka, ale ty cała lśnisz, dlatego czekaliśmy i obserwowaliśmy co zrobicie. Nasz mentor kazał jeleniowi wyjść na drogę i wystawić się na cel. Nie pozwolilibyśmy go zabić, sprawdzaliśmy was. Ale nie zrobiliście mu krzywdy. Podziwialiście go. Mentor kazał przyjść do was wilkom, ale nie zrobiliście im krzywdy. Kazałaś im odejść. Zachowywaliście się cicho, z szacunkiem. Jak jedni z nas. Dlatego pozwalamy wam przenocować w lesie i obiecuję, że jeśli nadal będziecie zachowywać nasze zasady, bezpiecznie przejdziecie przez nasz las. - Dziękuję ci – powiedziała Irina, skłaniając głowę. - Nie kłaniaj się. My nie kłaniamy się ludziom. Irina uśmiechnęła się. Kobieta zerwała z krzewu gałązkę. - Wysusz ją w cieniu w lekkim wietrze. Wystarczy szczypta rozdrobnionego na proszek i zaparzonego w wodzie, aby przywrócić do życia, idącego w ramiona śmierci. - Dziękuję - wyszeptała. Wróciły na drogę. - Bądźcie zdrowi i niech Duch Lasu ma was w swej opiece. - I wy bądźcie zdrowi pod opieką Ducha Lasu – rzekła Irina. Kobieta weszła między drzewa i zniknęła pomiędzy nimi. Irina wiedziała, że teraz mogą czuć się bezpieczni. Położyła się i usnęła spokojnie. Obudziła się o poranku, nie wiedząc czy to co się zdarzyło, czy to był sen tylko, czy nie. W ręku nadal trzymała gałązkę krzewu. - A jednak to nie sen. To dobrze. Ogień przygasł. Obudziła Marka. - Spałaś? -spojrzał na zimny popiół. - Tak. - Ale… - Mamy pozwolenie od Ludzi Lasu na bezpieczne przejście przez ich teren o ile nadal będziemy trzymać się ich zasad. Ruszajmy. Musimy zdążyć przejść przed zmierzchem. Drugiego noclegu nie będzie. Gdy tylko wjechali za zakręt drogi usłyszeli za sobą głośne śpiewy i śmiechy. To trzej jeźdźcy wyruszyli po noclegu przed lasem. Po chwili usłyszeli wycie wilków, rżenie koni i krzyki ludzi. Nie było litości dla tych, którzy łamią zasady. - Skąd wiesz, że możemy być bezpieczni? - Obejrzał się. - Od Ludzi Lasu – odparła spokojnie. - Od… Rozmawiałaś z nimi? - zdumiał się. Przecież to barbarzyńcy? - Kto tak mówi? - popatrzyła na niego. - No… wszyscy. - Wszyscy ci, którzy bezmyślnie wypalają lasy, zabijają zwierzęta i siebie samych dla kawałka ziemi i władzy? Kto jest barbarzyńcą? Oni czy – my? - Ale mieszkają w lesie, na drzewach. - I co z tego? I są bezpieczni, szczęśliwi i wolni. A my nie. - Nie rozumiem cię. Chciałabyś mieszkać w lesie? - Chciałabym poczuć się bezpieczna, szczęśliwa i wolna. - Czy to możliwe? - Ty mi powiedz. Czy w naszym cywilizowanym świecie jest to możliwe. Póki tu jesteśmy, w tym jak to nazwałeś, barbarzyńskim świecie, nie musimy oglądać się przez ramię, nikt nie wbije nam noża w plecy, nikt nie zdradzi, nikt nie złamie danego słowa. Ale zacznie się to wszystko w naszej cywilizacji. Tuż za Lasem. Nie odpowiedział. Zdjęła pelerynę i bluzę. Pod spodem miała jedynie koszulkę. Przyjemnie jej było poczuć wiatr na skórze, zapach lasu, odetchnąć głęboko, bez strachu. Tu nie potrzebowała broni. Gdy wyjechali z lasu już zmierzchało. Założyła bluzę i pelerynę. Musieli znaleźć jakąś gospodę, zjeść i przenocować. - Nie mam pieniędzy – przyznał. Wszystko zostawiłem ciotce Benego. Nie interesowało jej, że zostawiam ostatni grosz. - Musisz kochać tego chłopca - powiedziała. - Obiecałem jego matce, żonie mojego brata. - Tylko obietnica? - Nie. Oczywiście, że kocham go, jak własnego syna. Jest rozpieszczony przez matkę, ale bardzo silny. Trudno było mi go zostawić. Gdy to wszystko się skończy… zabiorę go i wychowam jak własnego. Nie wiem nawet czy tam będzie bezpieczny. W Bibliotece z pewnością... - Nie masz takiej gwarancji – powiedziała szybko, zbyt szybko. - Coś wiesz na temat Biblioteki? - spojrzał na nią bystro. - Czasami oddani pod opiekę znikają. Bibliotekarki nie łowią ryb. Nigdy. - Czyli że… - Czyli że szukały ciała, nie ryb. - Spojrzała na niego. - Niektórzy nie wracają po swoje dzieci. Nikt za nie nie płaci. - Tak jak za ciebie..? - spytał. Skinęła głową. - Jesteś zabójcą z Wielkiej Biblioteki? - A widziałeś, żeby zabójca zbierał zioła? - To skąd ten strój? - To strój do ćwiczeń. Wszyscy muszą przechodzić ćwiczenia, bez względu na wybór profesji. Najpierw jest szkolenie zabójców dla wszystkich. Potem wybór profesji i nadal są ćwiczenia. Czasami ćwiczenia zamieniają się w prawdziwy...- nie dokończyła. - Polowali na ciebie? - spytał z niedowierzaniem. - Na niego też by polowali. Wcześniej czy później. - Ale ja wróciłbym po niego. - Gdybyś zdążył – odparła sucho. - O bogowie… - szepnął a usta mu pobladły. - Jest zajazd – wskazała na murowano-drewniany budynek, który wyłonił się zza zakrętu. Zatrzymała konia i sięgnęła do sakiewki. Wyjęła dwie złote monety i podała Markowi. - Wszystko załatw i zapłać. Nie chcę się odzywać. Nie chcę prowokować. - Rozumiem – powiedział. - Głupio się czuję, gdy kobieta płaci. - Nie ja płacę – odparła, - tylko ci zbóje, którzy was napadli. Wziął z jej ręki monety a ona skryła twarz za kapturem. Zrobił jak powiedziała. Zamówił też dwa pokoje na nocleg. Wieczerzę zjedli w karczmie, Mark znalazł miejsce w ciemniejszym kącie. Tylko na chwilę głosy ludzi, siedzących przy stołach zamilkły – gdy wchodzili. Jako, że nie różnili się niczym szczególnym od innych, nikt nie zwrócił na nich większej uwagi. Co jakiś czas ktoś wędrował w pelerynie, co jakiś czas ktoś nie zdejmował kaptura. Nikt o nic nie pytał. Zakapturzeni ludzie chronili swoje twarze, a pozostali nie interesując się ich wizerunkiem – własne życie. Szybko zjedli i ruszyli do swoich pokojów. *** Aleksander stał w swoim mieszkaniu i patrzył na spakowane torby. W żołądku czuł dziwne mrowienie. Dawno tak nie reagował. Umówił się z Zofią i Maciejem, że spotkają się w chatce po dziadku w górach. Do tego czasu każdy z nich miał znaleźć jak najwięcej informacji. Mimo iż przeszukiwał zasoby bibliotek i internetu, niewiele znalazł. Całkowicie też nie pomogła informacja od nieznajomej, którą ponownie widział jako zjawę, ducha. Nie wiedział jak to nazwać. Na szczęście zarówno Zofia jak i Maciej nie brali go za wariata. Podchodzili do sprawy bardzo poważnie. Maciej zasugerował, że być może on i ta nieznajoma mają jakieś połączenie, coś ich łączy, że żyją w alternatywnych światach i czasami… Potrząsnął głową. Nie dla niego takie filozofie. Z drugiej strony czuł, że to ważne, że powinien rozwiązać zagadkę. Były już wakacje i tym razem miał jakiś cel, zamiast bez sensu siedzieć całymi dniami w pustym mieszkaniu. I miał przyjaciół. Rozejrzał się po mieszkaniu, sprawdził czy wszystko wyłączone, sięgnął po torby podróżne i zamknął za sobą drzwi. Miał przed sobą kilka godzin jazdy, umówił się z Zofią, że każdy z nich wyjedzie własnym samochodem. Nie było to ekonomiczne rozwiązanie, ale praktyczne. W razie czego nie będą od siebie uzależnieni. Zofia czekała na niego na stacji benzynowej. Zatankował paliwo w swoim samochodzie i ruszył. On jechał pierwszy. Z Maciejem mieli spotkać się pod Wrocławiem i stamtąd ruszyć trzema samochodami wprost do chaty. Podróż minęła spokojnie i zgodnie z planem. Na miejscu byli po południu, wszyscy zmęczeni, ale szczęśliwi. Jakież było jego zdziwienie, gdy podjechali pod niewielki drewniany domek i zobaczyli zaparkowane dwa samochodyd. Spojrzał na rejestrację. Lokalna. - Spodziewasz się jeszcze kogoś? - spytała Zofia. - Nie – odparł i ruszył w stronę chaty. Nacisnął klamkę, drzwi były otwarte. Obejrzał się. - Chodźcie – zawołał. Zofia z Maciejem ruszyli za nim. Gdy wszedł do środka, przy stole siedziała jego siostra i jakiś mężczyzna. - Olek? - jego siostra spojrzała na niego zdziwiona i zaskoczona. - Co tu robisz?! - Są wakacje, przyjechałem z przyjaciółmi spędzić je tutaj. - Jak to? - nieznajomy mężczyzna spojrzał na niego zdziwiony. - Co jak to? Kim pan jest? - Wiesz Olek... – powiedziała szybko jego siostra. - Nie mieszkamy tu, to stara chata, rudera do remontu. Ja potrzebuję pieniędzy, tobie na pewno też się przydadzą… - Postanowiłaś sprzedać dom nie pytając mnie o zdanie??? - Przecież i tak rzadko tu przyjeżdżasz. - Ile pan zaproponował za dom? - To stara chata - Ile? - zapytał zdenerwowany. - 10 tys. zł. - 10 tys. zł… powtórzył wściekły w środku, że za takie grosze jego siostra postanowiła sprzedać dom i działkę w górach – po dziadku! Dobrze – zwrócił się do swojej siostry. W połowie ja jestem właścicielem. Po sprzedaży zamierzałaś podzielić się ze mną? - Ależ oczywiście… - Tak jak i poinformowałaś o zamiarach? Dobra. Załatw notariusza, w połowie pokryję koszty, wypłacę ci 5 tys. zł – czyli twoją działkę i dom będzie w całości mój. Nie będziesz miała do niego żadnych praw, nie będziesz mogła tu przyjeżdżać. - Ale… Olek.. - zająknęła się. - Jak to nie będę mogła? Jestem twoją siostrą - Tak samo jakbyś nie mogła po sprzedaży domu temu panu – wskazał na mężczyznę. - Odwołam się do sądu – mężczyzna wstał. - Już praktycznie podpisywaliśmy dokumenty! Zamachał papierami przed nosem Aleksandra. - Zapłacił jej pan? - Zaliczkę. 2 tys. zł. - To panu odda. Nie wygra pan sprawy, bo ona - wskazał na siostrę – nie jest właścicielką całego domu. Ma pan mój podpis? - Nie. - Zrozum... Musiałam, mam kłopoty – zaczęła siostra. - Mogłaś zacząć od rozmowy ze mną – uciął krótko. - Skąd masz pieniądze? Jesteś tylko nauczycielem… - Oszczędzałem- odparł. To była prawda. Wiódł skromne samotne życie. Co miesiąc odkładał parę złotych na konto aż uzbierała się pewna sumka. Mógł spłacić siostrę i kupić dom. Może jeszcze dwa miesiące wcześniej przystałby na propozycję siostry, ale nie teraz. - Nie wiedziałam, że jesteś taki sentymentalny, ze ta rudera cokolwiek dla ciebie znaczy, rzadko tu przyjeżdżasz. - Jak widzisz znaczy. Załatw notariusza jak najszybciej, chcę mieć to za sobą. Jego siostra i mężczyzna wyszli wściekli. Rozumiał nieznajomego. Sam byłby wkurzony, gdyby taki kąsek przeszedł mu koło nosa. Nie raz zastanawiał się, gdzie jego siostra zgubiła rozum. Sam dom może i był niewiele wart, bardziej nadawał się do skansenu jako wzór chłopskiej chaty, ale działka… sama działka była warta o wiele więcej. Powątpiewał też czy jego siostra w ogóle zamierzała mu cokolwiek powiedzieć, o pieniądzach nawet nie myślał. Dowiedziałby się, że już ich nie ma. Zastanawiał się tylko co tym razem? Nowe meble? Nowy samochód? Wycieczka? O ile on był samotnikiem o tyle ona żyła pełnią życia i wydawała na to życie mnóstwo pieniędzy. - Przepraszam was - zwrócił się do Zofii i Macieja, przypadkowych świadków całego zajścia. To była moja siostra. Może i lepiej, że nie będzie teraz właścicielką domu dziadka. Na pietrze są dwa pokoje. Wybierzcie sobie, które chcecie. Trzeba tutaj trochę odświeżyć. - Wszystkim się zajmiemy, a ty załatw sprawę z notariuszem. Wpadliśmy w ostatniej chwili. - Nie wiem jakim cudem ominęła mnie, jako współwłaściciela. Nawet nie chcę myśleć... Idźcie rozpakować się a ja zajmę się rozpalaniem w piecu. Tu nie ma kuchenki gazowej. Przygotujemy najpierw coś do jedzenia. Ja będę spał tutaj. Pomieszczenie spełniało rolę kuchni i pokoju jednocześnie. Gdy posilili się, od razu przystąpili do podzielenia się tym, co do tej pory ustalili. Niewiele tego było i mieli wrażenie, że tylko krążą wokół tematu. Zofia zrobiła kawę i wyszli przed chatę. Zbliżał się ciepły letni wieczór. Przed chatą stała ławka. Usiedli na niej. Aleksander uśmiechnął się. Zawsze na tej łące siadała jego babcia z dziadkiem. Często, gdy do nich przybiegał właśnie tak siedzieli obok siebie. Gdy zmarła babcia, dziadek szybko zmarkotniał, omijał ławkę a potem po kilku miesiącach i on odszedł. Nie potrafił żyć bez babci. Chyba dlatego on nigdy do tej pory nie związał się z nikim, może właśnie szukał takiej miłości, takiej więzi, jaka istniała między nim a jego babcią. - Jest tu jakoś inaczej, magicznie. Bardzo dobrze się tu czuję – powiedziała Zofia. - Twoi dziadkowie byli chyba tu szczęśliwi. - Bardzo. Bardzo się kochali. - Też dobrze się tu czuję, szkoda byłoby pozbywać się tego miejsca. A co to za góra? - spytał Maciej patrząc na wznoszący się nad wzgórzami szczyt pocięty na części kamiennymi wałami obrośniętymi drzewami. Każdy pas wyglądał jak kolejny poziom. - Chcesz nazwę oficjalną czy lokalną? - O… To są dwie? - spytał zaskoczony. - Nie tylko góry. Tu praktycznie wszystko ma podwójne nazwy- oficjalne i lokalne. - Oczywiście, że lokalną. Lokalne nazwy są najstarsze, najbardziej sięgają początków, są najbliższe znaczeń. - Widzicie te poziomy – są jak kręgi jeden nad drugim. Właściwie to ten dom stoi już na jednym z takich poziomów – najniższym. Lokalnie nazywana jest Górą Dwunastu Apostołów… Zamilkł i spojrzał na swoich gości. Oni również nie odezwali się. Po chwili Zofia nie odrywając wzroku od góry powiedziała - A trzynasty za szczytem? - Koniecznie musimy się tam wybrać – powiedział Maciej – ale najpierw pokaż mi, gdzie znalazłeś ten swój medalion czy cokolwiek to jest. Aleksander rozejrzał się. - Koniecznie trzeba skosić trawę. Wstał i skierował się w stronę studni. - Tutaj – przy studni. - Ale wodę na kawę czerpałeś z innej… - zauważyła Zofia. - Bo w tej nie ma wody. - Kiedy znalazłeś ten krążek? - Kilka lat temu. Leżał na samym wierzchu. - Mówiłeś dziadkowi, albo babci? - Przyznam, że nie. To takie dziwne, ale gdy wziąłem go do ręki, nie mogłem, nie chciałem go stracić. Bałem się, że mi go odbierze. - Dlaczego? - Nie wiem. To irracjonalne. Maciej powoli wstał z ławki i podszedł do studni. - Mówisz, że nie ma tu wody? - Nigdy nie było – wzruszył Aleksander ramionami – z tego co pamiętam. Maciej obejrzał się i rzucił kamyk do środka. Studnia nie była głęboka. Zajrzał do środka, ale niewiele widział. Rozejrzał się. O ścianę budynku oparta była drewniana drabina. Podszedł do niej i włożył do studni. Niewielka część wystawała. - Nie zamierzasz chyba – Zofia wskazała na niego i drabinę. - Nie – tylko przymierzałem. Obawiam się o stan drabiny. Szczebelki mogą być przegniłe. Trzeba zrobić nową. Coś czuję, że ta studnia nigdy nie miała mieć wody. - Co sugerujesz? - To tylko hipoteza. -Ty - zwrócił się do Aleksandra – załatw jutro jak najszybciej sprawę z kupnem domu. Jak będziesz potrzebował pieniędzy – mów. Pomogę ci. Mogę ci pożyczyć albo być współudziałowcem, jak chcesz. Za żadne skarby nie możesz stracić tego domu. Nie zdziwię się, jeśli twoja siostra podniesie cenę domu. A my – wskazał na Zofię zajmiemy się zrobieniem nowej drabiny. - My? - Nie mam bladego pojęcia… - Cicho – machnął ręką. - Tylko mi pomożesz. Gdy odwrócili się, zobaczyli na ławce dwa śnieżnobiałe koty siedzące bardzo blisko siebie. Przyglądały im się uważnie. Ich ogony były zwinięte wokół ich ciał. - Kupiłam mleko do kawy. Zaraz im dam – powiedziała Zofia i weszła do domu. - Skąd tu koty? - pomyślał Aleksander ale nikt z nich nie miał odwagi zająć miejsca na ławce. Dom stał w całkowitym odosobnieniu. Najbliższe zabudowanie było ponad kilometr dalej a kolejne kolejne kilka kilometrów. Łatwiej tu było spotkać dzikie zwierzęta niż zobaczyć jakikolwiek przejaw cywilizacji a koty z pewnością należały do cywilizacji. Ewidentnie nie bały się ludzi, a to oznaczało, że nie były dzikie. W nocy zasypiał przy pohukiwaniu sowy. Uśmiechnął się. Pamiętał z dzieciństwa jak bał się,a babcia mówiła, że sowa jest przyjacielem. Potem nad ranem przebudził się. Słyszał strzały. Zacisnął szczęki. Nie znosił myśliwych. Za jakiś czas usłyszał skomlenie. Świtało już, wstał więc, założył szlafrok i wyszedł przed dom. W trawie pod jego oknem leżał szczeniak. Gdy mu się przyjrzał z niedowierzaniem zobaczył, że to mały wilczek.
  19. 1 punkt
    Są w naszych głowach przegródki w których chowamy wspomnienia tam też możemy wskoczyć gdy gryzą nas chwile zwątpienia
  20. 1 punkt
    Starała się siedzieć nieruchomo z wyciągniętą nogą, aby rana przynajmniej zasklepiła się. Zastanawiała się w jaki sposób dotrze nad brzeg jeziora. Mogła je przepłynąć, taką miała nadzieję w najwęższym miejscu. Określiła odległość – normalnie dałaby rade, ale z tą nogą nie była pewna. O zmierzchu mogłaby podpłynąć do grobli znajdującej się za rogiem. Żeby nie tracić czasu wyjęła z zakamarków ubrania ćwiczebne narzędzia. Oprócz nich miała dwa ostre noże i jednego shurikena z porządnej stali. Spojrzała na ćwiczebne – dwa noże o przytępionych ostrzach i zabezpieczonych szpicach, trzy shurikeny, dmuchawka z kolcami, stalowa linka, miniaturowa kusza, osełka i zakrzywiona igła z nićmi chirurgicznymi. Było już popołudnie, gdy poczuła głód. Rano nie zjadła śniadania aby jak najszybciej wykonać maść i miksturę,a potem to już nie było czasu. Przyzwyczajony do regularnego trybu życia żołądek domagał się jedzenia głośnym burczeniem. O posiłku musiała jednak zapomnieć. Zdała sobie sprawę, że teraz zdana jest tylko na siebie. Wyjęła osełkę i powoli zaczęła ostrzyć noże i shurikeny. - Za mamę, za ojca, za nianię... – powtarzała w myślach za każdym ruchem osełki. Nasadki z noży łatwo zdjęła, były jedynie nasunięte. Nim zapadł zmierzch jej dotychczas treningowe narzędzia ostre były niczym brzytwa. Ta czynność uspokoiła ją i nadała czystość myślom. Musiała mieć plan, cel działania, cel życia. Gdy skończyła pracę i schowała swoje narzędzia w niezliczone zakamarki stroju zabójcy, skupiła się na odszukaniu brata. Spojrzała jego oczami na otaczający świat. Stał na wzgórzu, spoglądając na miasto. Obok niego była grupka mężczyzn, których nie znała. Czuła ich zmęczenie, głód i pragnienie. Teren był górzysty, przez miasto płynęła rzeka. Wysoka wieża zamku górowała nad dużym grodem. Jeźdźcy jednak nie skierowali swoich wierzchowców ku dolinie, na której rozłożone było miasto. Zawrócili je i podążyli ku ścianie lasu chowającego się za wzgórzem. Jej brat był starszy, minęły już trzy lata. Od tego czasu spoważniał, zmężniał, wydoroślał. Domyśliła się, że powinna kierować się na południe, gdzie teren jest górzysty, ale gdzie nie ma jeszcze wysokich szczytów sięgających nieba. Wraz ze zmierzchem nad jeziorem pojawiła się mgła. Irina uśmiechnęła się. To dodatkowa ochrona dla niej. Jeszcze, gdy zmierzchało, słyszała głosy dochodzące z tarasu. Wypatrywano jej ciała. Lepiej byłoby dla wszystkich aby nie znaleźli go rybacy. Teraz, gdy już noc otoczyła okolicę swoim ramieniem Wielka Biblioteka powoli zapadała w sen. Przez wiele godzin ubranie Iriny zdążyło wyschnąć. Zastanawiała się czy przepłynąć część jeziora i wyjść na groblę dopiero znacznie dalej od murów Biblioteki, gdzie będzie mogła pójść pod osłoną nocy i mgły. Spojrzała na niebo. Zasnute było chmurami. O ile księżyc nie wyjdzie zza chmur zbyt wcześnie… Nie za bardzo chciała moczyć ubrania, bo później nie będzie miała gdzie go wysuszyć. Choć znała sztukę rozpalania ognia, nie chciała tego robić zbyt blisko miejsca, w którym jest poszukiwana. Postanowiła przemknąć pod murami Biblioteki i wejść na groblę. Jej czarne ubranie powinno ją osłonić. Utykając lekko ruszyła wzdłuż muru. Weszła na groblę i zaczęła nasłuchiwać. Nic się jednak nie działo. Otulał ją mrok i lepka mgła. Gdy przeszła kilkadziesiąt kroków usłyszała za sobą dalekie pohukiwanie puchacza. Odwróciła się. Mury Biblioteki niknęły w mgle, wyłaniały się z niej wraz z podmuchami niewielkiego wiatru niczym straszydło w horrorze. - Żegnaj przyjacielu – szepnęła w stronę puchacza. Zahukał jeszcze raz i umilkł. Przyspieszyła kroku, nie chciała, aby jej ubranie przesiąknęło wilgocią. Teraz mogła swobodnie przebiec całą odległość pomiędzy Biblioteką a lasem. W tej okolicy było bezpiecznie. Nie musiała obawiać się wilków, ani innych drapieżnych zwierząt. Wiedziała jednak, że im bardziej na południe tym więcej będzie lasów i tym dziksze tereny. Przestała biec dopiero, gdy znalazła się w lesie, nieopodal wioski. Gdy uspokoił się jej oddech, zaczęła nasłuchiwać. Nie chciała przechodzić przez wieś rybaków. Mieli oni bardzo dobry kontakt z Biblioteką, gdyby ją ktoś zobaczył… Wyszła z lasu i skierowała się w pola, by ominąć wioskę, którą otaczało niewielkie wzniesienie. Gdy na nie weszła, zobaczyła niewielki płomień i dochodzące stąd przyciszone głosy. Spętane konie pasły się opodal. - Jeden, dwa, trzy – policzyła wierzchowce. Przez głowę przeszła jej myśl, żeby ukraść konia. Przylgnęła do ziemi i zaczęła nasłuchiwać. Wraz z wiatrem dobiegł ją zapach pieczonego mięsa. Poczuła skurcz w żołądku. Głód dawał coraz bardziej znać o sobie. Nasłuchiwała dalej. Wyłapywała jedynie dwa głosy – męski i chłopięcy. Poszukiwała trzeciego jeźdźca, jednak w blasku ognia dostrzegła tylko dwie postaci. Po chwili chłopiec położył się i ucichł. - Zapewne zasypia, a mężczyzna jeszcze pilnuje. W końcu i on będzie musiał usnąć – pomyślała. Trzeciego nigdzie nie widziała. Postanowiła przypilnować aż i starszy mężczyzna położy się spać, wtedy ona ukradnie im konia. Obudziły ją głosy dochodzące zza wzgórza. Gdy otworzyła oczy słońce już wschodziło. Syknęła wściekła na siebie. Marny z niej złodziej. Przespała smacznie całą noc. Mężczyzna z chłopcem już szykowali konie. Teraz wiedziała dlaczego nie widziała wcześniej trzeciego. Zwyczajnie go nie było, trzeci koń obłóczony był sakwami. Leżała na szczycie niewielkiego wzniesienia, czekała więc aż odjadą. Teraz i tak nie miała szans na wierzchowca. Była wściekła. Odeszła od Biblioteki zaledwie niewielki kawałek i zamiast uciekać pod osłoną nocy, przespała jak małe dziecko. Ani ucieczki, ani konia. Jeźdźcy zwrócili swoje wierzchowce pod wzniesieniem w stronę wioski. Dalej widziała jak skręcili w dróżkę prowadzącą wprost do Biblioteki. Biblioteka za czasów Najstarszych wznosiła się w centrum miasta. Gdy przyszła zagłada, ziemia zapadła się i pochłonęła miasto. Ocalała jedynie Biblioteka, która wystawała ponad ruinami niczym samotny świadek minionej potęgi. Zapadlisko z czasem wypełniło się wodą tworząc ogromne jezioro. Kto i kiedy wzniósł groblę? Tego nie wiedziała. Jedni powiadali że i ta grobla to pozostałość po dawnym gruncie, inni, że to był most, jeszcze inni, że wznieśli ją ludzie. Irina powoli wstała i przeszła za wzniesienie, w miejsce, gdzie wcześniej spali jeźdźcy. Nie znalazła tu jednak niczego dla siebie. Ruszyła więc na południe, omijając wioskę. Za nią wyszła na stary trakt, który po dwóch kilometrach niknął w lesie. Droga w lesie wiła się między wzgórzami i oczkami wodnymi. Gdy słońce było dość wysoko usłyszała tętent koni zmierzający w jej stronę. Skoczyła w las i skryła się za chaszczami. Po chwili na drodze zobaczyła czterech zbirów, którzy może i kiedyś służyli w jakimś wojsku, postanowili jednak działać na własną rękę. Od strony Biblioteki jechał mężczyzna z chłopcem. Trzeciego konia – jucznego nie było. Najwidoczniej mężczyzna sprzedał go w Bibliotece albo w wiosce. Czterech jeźdźców zagrodziło drogę mężczyźnie i chłopcu, dwóch z nich stało, zagradzając możliwość ucieczki, dwóch zaczęło ich okrążać. Uśmiechali się pewni łatwego łupu. Irina z trudem zawiązała materiał wokół głowy, odcięty kawałek znacznie utrudniał to zadanie. W tym czasie mężczyzna siedzący na koniu obok chłopca wyjął miecz. Nie zamierzał poddać się tak łatwo, choć z góry było wiadomo, że nie ma szans. Chłopiec nie robił nic. Gdy jeden ze zbójów zbliżył się do dziecka z zimnym uśmiechem i zaczął wyciągać miecz, mężczyzna, być może jego ojciec, zaatakował. Ściął głowę zbójcy nim ten do końca wyjął ostrze swego miecza. Pozostała dwójka uderzyła na mężczyznę, trzeci skierował się ku chłopcu. Nie zamierzał jednak bawić się. Na jego twarzy nie było już uśmiechu, tylko wściekłość. Mężczyzna podniósł miecz, chłopiec uchylił się przed ciosem. Irina wyjęła nóż i rzuciła celnie. Mężczyzna zacharczał a z jego gardła popłynęła krew. Uniesiona do góry ręka opadła wypuszczając miecz. Zwaliste ciało opadło z głuchym jękiem na ziemię. Spłoszony koń uciekł ciągnąc za sobą ciało mężczyzny, jego noga zaplątała się w strzemię. Zdziwiony chłopiec spojrzał w jej stronę. Za jego wzrokiem poszedł kolejny ze zbójców. Irina rzuciła shirikenem. Gwiazda wbiła się pomiędzy oczy. Dziewczyna wyskoczyła zza krzewów, ściągnęła zbójcę z siodła i poderżnęła mu gardło. Szybko sprawdziła trupa i odcięła sakiewkę. - To moje – rzuciła w stronę zdumionego chłopca. Jego ojciec właśnie zadawał śmiertelny cios ostatniemu ze zbójców. Wsiadła na konia i ruszyła w pościg za wierzchowcem, który uciekł w popłochu. Koń stał niecały kilometr dalej. Nadal cały drżał. Podjechała do niego i lekko zeskoczyła na ziemię. - Spokojnie, już spokojnie – powiedziała do niego łagodnie. Odczepiła nogę trupa. Sprawdziła zakamarki jego ubrania i odcięła sakiewkę. Zważyła w dłoni, była cięższa od tamtej. Zajrzała do środka. Było tam kilka złotych monet. Warto było ruszyć w pościg. Wyjęła nóż z gardła ofiary. - To moje - syknęła w jego stronę ocierając ostrze w bluzę zbójcy. Przywiązała luzaka, wsiadła na konia i ruszyła w powrotną drogę. Była pewna, że niedoszłe ofiary są już daleko stąd. - Niech to szlag- zaklęła pod nosem, gdy zobaczyła, że nadal stoją w tym samym miejscu. Na jej widok mężczyzna uśmiechnął się. - Chciałem ci podziękować panie! Uratowałeś nam życie, gdyby nie ty, to nasze ciała by tu leżały. Nie często ma się zabójcę po swojej stronie. Gdybyś zechciał panie, to moglibyśmy razem podróżować. Irina nie odzywała się. Jej głos szybko zdradziłby, że nie jest żadnym panem. Wiedziała o co mu chodzi. W jej towarzystwie czułby się bezpieczniej tym bardziej, że brał ją za wykwalifikowanego zabójcę. Wolała podróżować sama, ale z drugiej strony była głodna i póki co nic nie stało na przeszkodzie, żeby razem podróżować, tym bardziej, że ona potrzebowała wiadomości. Skinęła głową na znak zgody. Chłopiec klasnął w ręce i uśmiechnął się do niej szeroko. W jego oczach widziała nabożny wręcz podziw. Ruszyli przed siebie a mężczyzna wciąż mówił, to chyba odreagowanie na stres – pomyślała, patrząc na niego z ukosa. Chłopiec, na oko około ośmioletni co jakiś czas mu przerywał i dopowiadał swoje pięć groszy. - Byliśmy w Wielkiej Bibliotece. Chciałem za swój dobytek zostawić chłopca za murami. Żeby tam, na czas wojny zostawić go. Byłbym o niego spokojny. Wiem, że wielu tak robi. Ale okazało się, że to co miałem za mało było, aby umieścić chłopca choćby na rok, nawet konia dorzuciłem. Na nic się to zdało. Jeszcze kiedyś wystarczyłoby to na wiele lat,a teraz… Wielu możnych ukrywa tam swoje dzieci. Co było robić? Z dobytkiem daleko nie zajadę. Sprzedałem to co miałem i trzeba szukać innego wyjścia. - Wuj jedzie na południe, a moja mama umarła. Tato zginął na początku wojny – za księcia – powiedział chłopiec. Spojrzała na nich uważniej. Mężczyzna o długich splątanych włosach i sporej już brodzie machnął ręką i zaśmiał się nerwowo. - Dzieciak, to paple byle co. Słyszałem, że wy zabójcy nie paracie się polityką i nie ma znaczenia dla was, kto płaci. - No ale to prawda, że zginął za księcia Radosława – powiedział chłopiec. Mężczyzna zbladł i spojrzał szybko na Irinę. Za takie słowa mogliby zawisnąć obaj. Książę Radosław to jej ojciec. Tym bardziej musi ich chronić a im szybciej dzieciak przestanie tyle gadać tym lepiej dla nich wszystkich. Skinęła lekko głową. Mężczyzna uspokoił się nieco. - Ciągle mu mówię, żeby tyle nie mówił. Niedaleko stąd mieszka siostra jego matki. Może go przyjmie. Ponownie skinęła głową. - A po jeziorze przy bibliotece pływały takie dziwne łodzie – powiedział malec. Nie takie szerokie jak mają rybacy, tylko wąskie i długie i nie mieli sieci tylko takie dziwne długie kije. Irina zrozumiała od razu, to jej szukały. - Dziwne to muszą być ryby w tym jeziorze, skoro taką bronią polują – zaśmiał się mężczyzna, już rozluźniony. Najwidoczniej uznał, że zabójcę polityka naprawdę nie interesuje. - A słyszałem – dodał mały – że wam zabójcom na koniec szkolenia odcinają języki i dlatego nic nie mówicie, żeby nie zdradzić kto wam płaci. Irina chciała parsknąć śmiechem, ale powstrzymała się i jedynie odwróciła głowę, żeby nie było widać jak powstrzymuje się od śmiechu. - Wuju… - a będziemy teraz spać w tej gospodzie, którą mijaliśmy po drodze? W tej za lasem? Mężczyzna spojrzał na malca niepewnie. Zapewne liczył się dla niego każdy grosz,a miejsce w gospodzie kosztowało. Irina delikatnie dotknęła ramienia chłopca, spojrzał na nią a ona przytaknęła, dając tym samym do zrozumienia, że to ona płaci. - Nie możemy… - zaczął mężczyzna. Irina ponownie skinęła głową, na znak, że mogą. Była głodna, zmęczona i potrzebowała kąpieli oraz innego ubrania. Przecież nie może cały czas chodzić w stroju zabójcy. Koniecznie potrzebowała płaszcza z kapturem i coś chłopięcego. Zbyt dobrze pamiętała spotkanie z synem obecnego księcia. Gdy wyjechali z lasu, chłopiec ruszył do przodu. - Nie może doczekać się zajazdu. Gdy jednak chłopiec dojechał na szczyt niewielkiego wzniesienia zatrzymał konia. Stał tak, nie ruszając się z miejsca. Irina wyczuła swąd spalenizny. Gdzieniegdzie unosił się jeszcze dym. Gdy zrównali się z chłopcem zobaczyli pogorzelisko a na pobliskim drzewie trupy ludzi – dwóch mężczyzn i kobietę. Najwidoczniej ci, których spotkali w lesie nie byli zadowoleni z gościny. Irina podjechała do drzewa i odcięła wiszących ludzi. Ułożyła ciała i zaczęła obkładać ich kamieniami. Chłopiec zaczął jej pomagać. - Musimy ruszać. Do miasta jeszcze kawał drogi. Musimy zdążyć przed zamknięciem bram – powiedział mężczyzna. Irina spojrzała na niego i kontynuowała. Zsiadł z konia i pomógł im. Gdy już uporali się, ruszyli dalej. W tym czasie konie popasły się i odpoczęły. - Jestem głodny – powiedział chłopiec. - Nic nie mamy do jedzenia – przyznał mężczyzna. Irina odwiązała swojego luzaka i przywiązała do konia chłopca. Spięła swojego konia i ruszyła z kopyta. Zatrzymała się dopiero wówczas, gdy tych dwoje zostawiła daleko w tyle. Łąki i zagajniki były dobrym miejscem na polowanie. Zazwyczaj jeszcze w dawnym życiu w domu ojca, wykorzystywała do tego łuk i strzałę, a teraz miała jedynie nóż i minikuszę. Doskonała broń dla zabójcy ale nie dla myśliwego. Po jej prawej stronie wśród traw pasł się zając. Wstrzymała konia, wymierzyła z kuszy i strzeliła. Nie wierzyła własnym oczom. Trafiła. Wiedziała, że do najbliższego miasta i tak nie zdąża. Leżało około 20 km dalej a już zbliżał się wieczór. Pobyt w Bibliotece na coś się jej przydał. Z wielką uwagą studiowała nie tylko mapę nieba ale i księstwa oraz całego Imperium. To nie astronomia ją interesowała ale umiejętność poruszania się w terenie. W wioskach z takim gadułą jak chłopiec lepiej było nie nocować. Od razu wszystkim powie kim był jego ojciec. Zapewne z takiego samego założenia wychodził mężczyzna. Przecież bez trudu za byle grosz mógł znaleźć schronienie w wiosce przed Biblioteką. Wyszła na drogę i przywiązała zająca do siodła konia. Sama weszła ponownie na łąkę, gdzie widziała kilka interesujących ją ziół. Kilka z nich doskonale nadawało się na przyprawy, inne na rany, jej własna zaczęła jej mocno dokuczać i czas było zmienić opatrunek. Wielogodzinna wędrówka pieszo dała się we znaki. Mężczyzna z chłopcem zdołali już dojechać. - Zając! - patrz wuju – upolował zająca! - krzyknął radośnie chłopiec. - A ty zaledwie gołębia trafiłeś. - Skąd wiesz, że dla ciebie ten zając? - spytał spokojnie mężczyzna. Chłopiec nie odpowiedział. Irina wyszła na łąkę, odwiązała zająca i podała mężczyźnie. Nie miała bladego pojęcia jak należy go sprawić. Nigdy nie zajmowała się takimi rzeczami. W ręku trzymała pęk ziół. - Facet, a zbiera kwiatki – wydął usta chłopiec patrząc na zioła. - To zioła Beny – powiedział mężczyzna. Rozejrzał się. Znajdźmy odpowiednie miejsce. I tak nie dojedziemy dzisiaj do miasta. Irina schowała zioła to jednej z sakw, wsiadła na konia i ruszyła za nimi. Już niebawem napotkali sporą kępę drzew, wjechali w nią, rozsiodłali konie i przywiązali je tak, aby mogły podjeść sobie trawy. Opodal szemrał niewielki strumień. Mężczyzna rozpalił ogień i zajął się sprawianiem zająca. Chłopiec nosił chrust a ona oddaliła się poniżej do strumienia. Odwiązała taśmy spodni przy kostkach i podwinęła nogawkę aż do uda. Powoli odwinęła materiał, który zdążył się już lekko przykleić do rany. - Kto ci to zrobił? - usłyszała za sobą piskliwy głosik. Wzruszyła ramionami. - Boli? - Spojrzała na niego. - Jak cholera – pomyślała, pokręciła jednak głową. Obmyła ranę, wyjęła maść i posmarowała nogę. Przepłukała materiał i powiesiła na gałęzi aby w lekkim letnim wietrze przeschnął. Z jednego z zakamarków bluzy wyjęła drugi kawałek materiału, ten, którym wcześniej zawiązywała nogę nad raną. Chłopiec z uwagą przypatrywał się jej czynnościom. - Masz dziwne nogi – powiedział - takie babskie. - Ale dziewczyny nie potrafią walczyć. One tylko piszczą i krzyczą. Nawet polować nie potrafią. - Beny! Gdzie ten chrust? - usłyszeli wołanie. Chłopiec podniósł kilka suchych gałęzi i pomaszerował ciągnąc je za sobą w stronę ogniska. Do Iriny dochodził zapach dymu. Po chwili poczuła również pieczone mięso. Zsunęła nogawkę i przywiązała tasiemki wokół kostek. Gdy już skończyła opatrywać nogę, oparła się o drzewo i przymknęła oczy. Chciała zobaczyć gdzie jest jej brat. Od mężczyzny dowiedziała się jedynie, że zbiera wojska na południu. Czekał na wsparcie innych książąt. Domyślała się, że mężczyzna chce dołączyć do brata, ale nie była tego jeszcze pewna. Rozmowa na ten temat nie była bezpieczna. Zsunęła rękawiczki i dotknęła pierścienia. Zamiast jednak swojego brata zobaczyła inne oczy. Niebieskie, łagodne i uśmiechnięte. Drgnęła. Od dawna nie czuła jego bliskości. Nie wycofała się jednak. Dawały jej spokój i ukojenie, a tego teraz potrzebowała najbardziej. Dopiero teraz poczuła jak cały czas była spięta i czujna. Odprężyła się. Mężczyzna ze świata świateł siedział przy biurku i patrzył w świetlisty prostokąt na którym były litery i symbole. W ręku trzymał owalną monetę i machinalnie pocierał o nią palcami. Odłożył monetę i poruszył ręka na biurku Na świetlistym prostokącie zaczęły zmieniać się litery i znaki, pojawiały się obrazy różnych miejsc. Same góry. Nagle znalazła się w jego pokoju. Światło świeciło z góry i niewielkiej lampki na biurku, świeciło z prostokąta i świeciło za oknem, światło odbijało się od mebli i tych dziwnych tafli. Rozglądała się zachwycona. Nagle mężczyzna spojrzał na nią i podskoczył na krześle, które odsunęło się od biurka wraz z nim. Przyjrzała się. Krzesło było na niewielkich kółkach. - Kim jesteś i jak tu wszedłeś? - krzyknął. Dopiero teraz zorientowała się, że nadal jest w pełnym stroju zabójcy. Z chęcią odwinęłaby materiał z głowy, ale nie chciała aby tamci dwoje ją zobaczyli. Z pewnością nie miała męskich rysów twarzy. - Nie bój się – powiedziała cicho. Przyjrzał się jej, potem jego wzrok skierował się na jej dłoń. - Ach to ty… - Wystraszyłaś mnie. O wiele bardziej do twarzy ci w błękitnej sukience. - Poznał mnie – pomyślała, a rytm serca nagle przyspieszył. - Tak, to ja. - Czy mogłabyś odwiązać ten – pokazał dłonią na twarz. - Nie. Nie mogę. To zbyt niebezpieczne. - Co się dzieje? Kim jesteś? Mogę ci jakoś pomóc? - Nie możesz. Nie wiem dlaczego się widzimy. - Skąd jesteś? - Z królestwa Płaczących Lasów. - Skąd? Gdzie to jest? - Za Północną Granicą - Ale skąd ten strój? - Jest wojna. - Wojna? - popatrzył na nią. Przysunął się szybko do biurka i zaczął przebierać palcami po czymś płaskim i czarnym. Na świecącym prostokącie pojawiły się nowe litery. - Co to za magia? - wskazała na monitor komputera. - Magia? - zaśmiał się. Skąd ty jesteś? To zwykły monitor… Czekaj. Nie ma żadnego Królestwa Płaczących Lasów. Na którym to kontynencie? - Jest jeden kontynent. - No dobra. Nieważne. Wiesz co to jest? - wskazał na owalna monetę. - Oczywiście. To symbol Dwunastu – popatrzyła na niego z wyrazem oczu świadczącym, że to co mówi jest oczywiste. - Jakich Dwunastu? - Jak to jakich? Bogów oczywiście. - Mówisz o Zeusie i tym podobnych? Pokręciła głową i spojrzała gdzieś w bok, po czym zniknęła. - Poczekaj – wyciągnął rękę, ale przed nim była tylko pustka pokoju. Przez chwilę przysiągłby, że poczuł zapach ogniska. Parsknął. Mieszkał w bloku na szóstym piętrze. - Modliłeś się? - spytał chłopiec, gdy Irina otworzyła oczy. Stał przed nią z kawałkiem upieczonego zająca. Rozejrzała się. Powoli zmierzchało. - Coś tam mamrotałeś do siebie. Jednak potrafisz mówić, nie masz obciętego języka – chłopiec mówił dalej. Czasami zastanawiała się, czy małemu zamykała się kiedyś buzia. - Wuj kazał ci to przynieść. Jedz. Skinęła głową odbierając porcję mięsa. Najwidoczniej mężczyzna uznał, że należy jej się połowa porcji, a druga dla niego i chłopca. - Idę już, bo tak mi burczy w brzuchu, ze nie mogę wytrzymać, a wuj kazał najpierw tobie zanieść. Jutro też upolujesz? Bo wuj nie potrafi. Ponownie skinęła głową. Zaburczało jej w brzuchu. Chłopiec odwrócił się i poszedł w stronę ogniska. Choć dostała sporą porcję, to przeżuwała każdy kęs powoli. Postanowiła nie zjeść wszystkiego naraz i zostawić sobie na później. Rozejrzała się. Zerwała liść platanu i owinęła w niego mięso. Wstała i znalazła sobie miejsce pod rozłożystym świerkiem. Nie chciała, aby chłopiec ponownie ją zaskoczył. Oparła się o pień skryta gęstym igliwiem. Zdjęła z głowy materiał. Wreszcie mogła swobodnie oddychać. Z miejsca, w którym była widziała ognisko i dwie postaci siedzące przy nim. Gdy obudziła się, była ciemna noc. Zmarzła. Ognisko powoli przygasało. Najwidoczniej mężczyzna też usnął. Owinęła sobie głowę materiałem i podeszła do ogniska. Dołożyła drew i usiadła. Poczuła przyjemne ciepło rozchodzące się po ciele. Mężczyzna drgnął, otworzył oczy i sięgnął po miecz. Po chwili dotarło do niego, że to nie jest żadna napaść. - Cholera… Mruknął. - Nie wiem kiedy zasnąłem. Kiwnęła głową i pokazała, aby położył się spać. Ku jej zdziwieniu uśmiechnął się wdzięcznie i po chwili było słychać chrapanie. Dzień wstawał chłodny i pochmurny. Chrust na ognisko kończył się. Wstała więc aby dorzucić jeszcze kilka kawałków, zanim nie obudzi mężczyzny i chłopca. Podeszła do siodeł i włożyła mięso królika do swojej torby wprost na zioła. Zatrzymała się nad strumieniem. Konie pasły się spokojnie, dalej na polanie widziała stado saren. W strumieniu zobaczyła pstrągi. Gdy była mała wraz z bratem często chodzili do parku i łowili tam na rękę dworskie ryby. Zastanawiała się czy będzie potrafiła złowić pstrągi. Po chwili miała w rękach jedną rybę, potem następną i następną. Z nimi potrafiła sobie poradzić. Oprawiła je nad potokiem, poszukała odpowiednich kijów i nadziała na nie ryby. W drugą rękę wzięła sporą gałąź i powlokła za sobą, jak uczynił to chłopiec. Gdy zaczęła łamać gałęzie mężczyzna obudził się. Zobaczył ryby i uśmiechnął się z uznaniem. Chłopca obudzili, gdy ryby były gotowe. - Naprawdę, mamy śniadanie? Patrzył na ryby z niedowierzaniem – gdy będę dorosły też zostanę zabójcą. - Najpierw musieliby ci obciąć język. - Nie musieliby. Słyszałem wczoraj jak coś pod nosem mamrocze – wskazał głową na Irinę z pełną buzią. - Choć ma język, to cały czas milczy, a ty gadasz byle gadać, nawet z pełną buzią. Irina oddaliła się od nich, aby spokojnie zjeść. Z materiałem na głowie nie było to takie proste. Gdy byli już w połowie drogi, na niebie rozpętało się prawdziwe piekło. Biły grzmoty, lało jak z cebra i wiał porywisty wiatr. Nie mieli gdzie się schować, bo akurat przemierzali ogromną równinę porośnięta jedynie trawą. Gdy dotarli do lasu, burza minęła, a oni byli zmarznięci i przemoczeni. Zatrzymali się na chwilę, aby rozpalić ogień, ogrzać się i osuszyć ubrania. - Jestem głodny – powiedział Beny. Irina wyjęła zawinięte mięso zająca i podała chłopcu. Pulchny ośmiolatek zaczął jeść łapczywie. Po chwili zamarł i spojrzał na swojego wuja i na Irinę. - Nie chcecie? - zapytał z nadzieją. Pokiwali głowami. Chłopiec zjadł wszystko i poklepał się po brzuchu. No to teraz mogę położyć się spać. - Żadne spać - wsiadaj na konia i jedziemy. - Od tego konia to mnie już dupa boli – odparł. - To już ostatnie kilometry. Wieczorem będziemy u twojej cioci. - Ostatnio też tak mówiłeś – to już ostatnie kilometry, zaraz będzie Biblioteka. Mężczyzna westchnął i posadził malca w siodło. Sam też dosiadł konia. Obejrzał się na Irinę. Wskazała, żeby jechali. - Zostajesz?- spytał malec. Pokręciła głową. Chciało jej się zwyczajnie siku. Im bardziej zbliżali się do miasta, tym bardziej chłopiec stawał się małomówny i markotny. Początkowo myślała, że to z powodu nadchodzącego rozstania z wujkiem, bo przecież jechał do ciotki, której nigdy nie widział na oczy. Nie wiadomo też było czy żyje a jeśli tak, to czy go przyjmie. W pewnym momencie chłopiec zachwiał się. Złapała go, nim zdążył się zsunąć z siodła. Spojrzał na nią półprzytomnym wzrokiem. Zdjęła rękawiczkę i dotknęła jego czoła. Było rozpalone. Żeby mogła mu podać lekarstwo, musiała mieć gorącą przegotowaną wodę. A skąd ją miała wziąć? Do miasta było już niedaleko. Nie wiedziała co robić. Jeśli zatrzymają się, mogą nie zdążyć przed zamknięciem bram, jeśli nie – stan chłopca może się pogorszyć. Już na początku zorientowała się, że są to ludzie wysoko urodzeni,a chłopiec nigdy w życiu nie podróżował. Wyglądał na rozpieszczanego. Długa podróż, niewygody, niedojadanie i spanie pod gołym niebem mocno nadwyrężyły jego odporność. Mężczyzna mówił, że miał niewiele dobytku do zaoferowania. Całkiem możliwe, że jego dobra i jego brata zostały skonfiskowane przez obecnego księcia i podarowane własnym sługusom, skoro służyli jej ojcu. Po jakimś czasie zobaczyła opodal drogi kilka chat. Pokazała mężczyźnie, aby skierował tam swojego konia. - Zaraz będziemy w mieście – powiedział. Pokręciła głową i wskazała na chłopca, którego teraz mężczyzna trzymał przed sobą na swoim koniu. Chłopiec oddychał ciężko a z jego czoła płynęły krople potu. Co jakiś czas targały nim dreszcze. Irina z uwagą wypatrywała ziół. Co jakiś czas zatrzymywała się, by nazbierać nowych. Mimo iż miała lek na przeziębienie obawiała się, że przy obecnym stanie chłopca to może nie wystarczyć. Tym bardziej, że będą nadal podróżować. Wjechali między ubogie chaty. Irina jednak nie zatrzymała się przy pierwszej. Rozglądała się uważnie, dopiero, gdy zobaczyła barcie zatrzymała konia, dając znak mężczyźnie. Zsiadła z konia i ruszyła ostro w stronę chaty. Ze środka wybiegł mężczyzna, za nim kobieta. - Nic już nie mamy. Litości – mężczyzna załamał ręce. - Litości – powtórzyła błagalnie za nim kobieta. Irina zatrzymała się i wskazała na chłopca. Powoli sięgała za kurtkę, by wyjąć z niej sakiewkę. - Nie! Błagam! – Nie zabijaj mnie – krzyczała kobieta, chwytając Irinę za rękę. Irina powoli odsunęła rękę i wskazała gestem o spokój. Jeszcze raz pokazała na chłopca. Dopiero teraz go zobaczyli. - Ale my ubodzy, nic nie mamy, tylko jedna izba… - zaczął chłop. Irina wskazała na barcie. W tym czasie zdołała już wyjąć sakiewkę a z niej złotą monetę. Podała ją chłopu. Ten aż ukląkł. Spojrzał na monetę a następnie na Irinę. Rozejrzał się szybko. - Chodźcie panowie szybko do środka. Czego wam trza dobrzy ludzie? Kobieta dopiero teraz przyjrzała się chłopcu. Irina podeszła do pieca, pod którym palił się ogień. Wzięła niewielki rondelek, nalała do niego wody z wiadra i postawiła na piecu. Wskazała na drzwi zamknięte na haczyk. Wiedziała, że tam mają spiżarnię. Kobieta zawahała się, jednak szybko przypomniała sobie, że stoi przed nią zabójca, który dodatkowo dał im złotą monetę. Irina weszła za nią do niewielkiego pomieszczenia. Znalazła miód, kit pszczeli, wosk a nawet sadło. Będzie mogła przyrządzić nie tylko mikstury, ale i maść dla chłopca. Irina wyszła z chaty by po chwili wrócić z pękiem ziół. Ze ściany zdjęła drugi rondel, w którym zaczęła przygotowywać maść. Z pierwszego odlała do glinianego kubka trochę wody i wlała do niej miksturę. Wymieszała, lekko ostudziła i podała chłopcu do picia. Wiedziała,że jest gorzkie, ale nie było czasu. Skrzywił się ale wypił. Teraz równocześnie robiła drugą miksturę i maść. Nikt w chacie nie odzywał się. Wszyscy w milczeniu przyglądali się jak wprawnie rozprowadza poszczególne składniki i miesza je ze sobą. Widać było że gospodyni stara się zapamiętać każdy jej gest. Z uwagą przypatrywała się poszczególnym ziołom. Niektóre brała do ręki tak, jakby widziała je pierwszy raz, na inne patrzyła ze zdziwieniem. Zapewne dla niej był to zwykły chwast. Po chwili oba lekarstwa były gotowe. Kolejną miksturę, którą również rozwodniła, chłopiec wypił posłusznie. Następnie rozwiązała mu koszulę i posmarowała maścią klatkę piersiową. Zawiązała koszulę ponownie. Zastanawiała się właśnie w co ma nałożyć lekarstwa, gdy gospodyni sama domyśliła się i przyniosła dwa dzbanuszki gliniane z zatyczkami. Irina uśmiechnęła się i odłożyła część a część zostawiła, podobnie z miksturą do picia. Wskazała gospodarzom, że reszta jest dla nich. Za takie lekarstwo mogli dostać naprawdę dużo pieniędzy. Gdy wychodzili, kobieta zniknęła za drzwiami, by po chwili wyjść z grubą płachtą na rękach, którą następnie owinęła chłopca. Zapewne była to dla nich drogocenna rzecz. Teraz będą mogli sobie jednak kupić nową. Irina uścisnęła kobietę za ramie w geście podziękowania. W drodze do miasta Beny zaczął odzyskiwać przytomność. - Śniło mi się, że byłem w chłopskiej chacie - powiedział. - Bo byłeś – powiedział cicho mężczyzna. Od czasu pobytu w chacie nie odezwał się do Iriny ani razu. Dotychczas uznawał ją za zabójce i już. Ale nigdy nie słyszał, aby zabójcy potrafili robić lekarstwa. Zazwyczaj korzystali z porad medyków. Bał się też o chłopca. Jeśli przeżyje to paradoksalnie dzięki zabójcy. Zastanawiał się też dlaczego ten dziwny człowiek przystał na jego propozycję wspólnej wędrówki. Rzucił ją, będąc pewnym, że w najlepszym wypadku zostanie obdarzony pogardliwym spojrzeniem, gdy tymczasem ten opiekował się nimi. Do miasta zdążyli przed zamknięciem bram. Ku ich zdziwieniu nikt nie pytał po co i do kogo przybyli. Gdy dotarli do domu ciotki małego Benego, mężczyzna zatrzymał konie. - To tu. Jesteśmy na miejscu. Irina skinęła głową i podała mu lekarstwa dla chłopca. Skierowała się w stronę zajazdu, który widać było na rogu ulicy. - Hej… - usłyszała za sobą głos mężczyzny. - Nie wiem jak masz na imię ale dziękuję ci. Może jeszcze się spotkamy. Skinęła głową jeszcze raz. - Szybciej niż myślisz – pomyślała i pojechała dalej, nie zatrzymując się już. W zajeździe pokazała aby jej konie zostały zaprowadzone do stajni. Odpięła sakwę i weszła do sali. Wraz z jej pojawieniem w ogromnej sali zapanowała cisza. Wszyscy patrzyli w jej stronę. Zabójca w pełnym stroju zapowiadał oczywiście morderstwo. Zapewne większość z nich zastanawiała się na kogo tym razem wydano wyrok. Ona jednak podeszła do baru, wskazała na górę co znaczyło pokój. Gospodarz szybko zorientował się i posłał dziewczynę, aby poprowadziła zabójcę do wolnego pokoju. Nawet nie wspomniał o cenie. Irina i tak zamierzała zapłacić. Dziewczyna zaprowadziła ją do pokoju po czym oddała klucz. Irina musiała kupić pelerynę z kapturem. Było coraz cieplej a chodzenie z zakrytą głową było nie do zniesienia. Zmieniła opatrunek, wyszła z pokoju i zamknęła za sobą drzwi. Postanowiła, że zje posiłek dopiero, gdy wróci. Gdy szła, ludzie rozstępowali się przed nią ze strachem. Tylko z jednego straganu patrzyła na nią odważnie dziewczyna mniej więcej w jej wieku. Podeszła tam. - Nie myśl sobie, że skoro jesteś zabójcą to masz prawo nie płacić! - podniosła zawadiacko głowę do góry. Irina przytaknęła i wskazała na długą czarną pelerynę z kapturem. - Też mi coś oryginalnego. Od razu wiadomo czego szukałeś – zaśmiała się. Irina popatrzyła na nią i rozejrzała się uważnie po straganie. Zastanawiała się co mogłaby jeszcze kupić. W czym mogłaby czuć się bezpiecznie i co równie dobrze jak strój zabójcy mogłoby maskować jej płeć i wygląd. Na kołku wisiała niebieska sukienka. O mało nie dotknęła jej. Zdecydowanie lepiej czuła się w sukience niż w spodniach. Opanowała się jednak. Spojrzała na dziewczynę i wyjęła sakiewkę - Dwa czerwońce. Wyjęła dwa pieniążki i położyła dziewczynie na dłoni. Wróciła do gospody i zamówiła jedzenie do pokoju. Po chwili ta sama dziewczyna, która wskazała jej pokój przyniosła parującą kaszę z gulaszem i piwo po czym pospiesznie opuściła pokój. Gdy obudziła się, słońce już było wysoko. Ubrała się, założyła pelerynę, wzięła sakwę, zeszła na dół i zapłaciła gospodarzowi. Po chwili chłopiec wyprowadził jej konie. - Piękne ogiery panie – może sprzedasz mi jednego? Obejrzała się. Za nią stał nieznajomy mężczyzna bogato ubrany. Pokręciła głową. Luzak zawsze jej się przyda. Nigdy nic nie wiadomo, z drugiej strony to podwójne opłaty. - Dam tysiąc złotych monet wraz z siodłem. Powoli skinęła głową. - Dla syna jak znalazł. - wyciągnął sakiewkę i podał ją Irinie. Wzięła ją do ręki i zajrzała do środka. Czy byłby aż tak głupi aby okłamać zabójcę? Sakwa była duża i ciężka. Przemieszała monety. Znała złodziei. Na spód dużych sakw potrafili włożyć nawet kamienie. Ale ta była pełna złota. Oddała uzdę mężczyźnie. - Koń jest twój Barnimie – zwrócił się do chłopca niewiele młodszego od niej. Wsiadła na swojego wierzchowca ścisnęła jego boki stopami i ruszyła. Szybko oddaliła się z miasta, gdy była już daleko, wstrzymała konia, zsiadła z niego i zdjęła materiał z twarzy. Weszła na wzgórze. Koń poszedł za nią. Patrzyła na drogę, którą miała przed sobą. Wiła się między polami, wchodziła w niewielki las a za nim dalej prowadziła wprost na południe do jej brata. Wiatr rozwiewał jej kruczoczarne włosy, które sięgały jej już niemal do pasa. Delektowała się muskaniem wiatru po twarzy i niesionymi przez niego zapachami. Po dwóch dniach chodzenia cały czas owinięta w materiale, to doznanie było niczym pieszczota. Przymknęła oczy, napawała się dotykiem wiatru, zapachem trawy, kwiatów i ziół. Nagle usłyszała za sobą tętent konia. Jeździec zwolnił biegu i zatrzymał konia. - Niech to szlag! - syknęła i założyła kaptur starając się schować włosy pod pelerynę. - Za późno panienko – odezwał się znajomy męski głos. Odwróciła się i przyjrzała mężczyźnie. Kogoś jej przypominał. Wsiadła na konia i podjechała bliżej. Spojrzała mu w oczy, a potem na konia i bagaż. Ach tak. To on. Zgolił brodę i przyczesał włosy. Teraz wyglądał na dziesięć lat mniej. Wuj bez imienia. Że też świat musi być taki mały – pomyślała. - Beny powiedział, że masz babskie nogi – uśmiechnął się. - Wiem, że są też zabójczynie, ale nie chciałem o tym mówić chłopcu. Czuje się już lepiej. Dzięki tobie. Widziałem jak wyjeżdżasz z miasta… - Kiedy się domyśliłeś? - spytała. - W chłopskiej chacie. Masz za delikatne dłonie jak na mężczyznę. I te nogi… ja nie widziałem - zareagował widząc jej nagły zwrot głowy. - Możesz zdjąć kaptur. Ja cię nie wydam. Jest za gorąco na taki ubiór. Jestem lord Mark z Doliny. Zastanowiła się, gdy poda imię Irina, to może… Przecież tylko w Bibliotece ją tak nazywano, a tam szukają ją na dnie jeziora. - Irina – powiedziała. Powoli zdjęła kaptur. Przyjrzał się jej. - I za delikatne rysy jak na zabójczynię. - Nie jestem zabójczynią, jestem medykiem. - Słyszałem, że medycy zabijają truciznami, a nie nożami i shurikenami. - Czasy się zmieniają – odparła, uśmiechając się. - Tym bardziej wolę cię po swojej stronie niż po przeciwnej. Dokąd zmierzasz? - Na południe. - To już wiem. Daleko? - Daleko. - Może do… - obejrzał się – księcia? Słyszałem, że mobilizuje siły. - Do księcia – przytaknęła. - Bez obrazy, ale myślisz, że książę przyjmuje w swoje szeregi kobiety? No chyba, że masz dla niego coś innego? Poselstwo? Zastanawia mnie, dlaczego tak piękna kobieta podróżuje samotnie. Widziałem jak walczysz, jak zabójca, a nie - rycerz. A na polu walki potrzebny jest miecz. Twoje umiejętności są przydatne ale do zadań specjalnych. Wybacz… Głośno myślę. - Na polu walki potrzebny jest też łuk – odparła. - Ale nie masz łuku. - Konia też nie miałam. - To dlatego nam pomogłaś, tam w lesie? - Nie. - A dlaczego? - Chyba przez Benego. To był impuls. - I dla niego poszłaś z nami? - Między innymi. - To cudowny dzieciak. Bogowie nad nim czuwają. - Bogowie… Gdzie oni są? Powiedz! Gdzie?! Od lat toczy się bezsensowna wojna. Księstwa przeciwko księstwom, nie ma króla. Każdy chce tronu! Ten świat umiera. Rządzą uzurpatorzy, dla których liczy się tylko krew i ogień, władza, nieskończona władza nad ludzkim losem. Zawsze im mało pieniędzy, ziemi, dostatku, ciągle wszystkiego mało. Za nic mają ludzkie życie! - Zważaj na słowa pani – uśmiechnął się. Bezpieczniejsza będziesz, gdy mówić zaczniesz jak karczmarka. A co do tego, co powiedziałaś - dlatego coraz więcej ludzi podąża na południe, do księcia krwi… Chyba właśnie dlatego ty też jedziesz? - spytał z nadzieją. - Tak – odparła. Choć początkowo myślała tylko o sobie, o tym, że to jej brat, jedyny z rodu, który pozostał przy życiu. Myślała tylko o tym, że to ona potrzebuje ochrony, a nie o tym, żeby dać jakiekolwiek wsparcie bratu. - Nosisz pierścień, to chyba wierzysz w bogów? - To pamiątka po matce – powiedziała takim tonem, aby zakomunikować, że nie chce o tym dalej rozmawiać. - Wybacz, ale jak mam się do ciebie zwracać? - Irina - Irina? A dalej? - Wystarczy Irina. - Jak sobie życzysz pani. - Jestem rycerzem. Możesz czuć się u mego boku bezpieczna, mam nadzieję, że ja u twojego również. - Niech tak się stanie – odparła. Jechali cały dzień, aż pod wieczór dotarli do Lasu Leśnych Ludzi. Mark zatrzymał konia, Irina jednak jechała dalej. - Nie zamierzasz chyba nocować w lesie? - zapytał. - Zamierzam. - Ale przecież to samobójstwo! Wielu nie wyjechało z lasu. - A wielu wyjechało – odparła swobodnie. - Za nami jedzie trzech jeźdźców. Obserwują nas od jakiegoś czasu. Gdy tylko zatrzymamy się tutaj, zabiją nas. Odstrzelają jak kaczki. Mają łuki. W lesie jesteśmy bezpieczniejsi. Zaufaj mi i rób co powiem. - Znasz Leśnych Ludzi? - Znam ich obyczaje. - Taką miała przynajmniej nadzieję.
  21. 1 punkt
    Dlaczego trzynasty? Na przykład: na12-bogów olimpijskich, 12 miesięcy, 12 znaków zodiaku, 12 braci, ale... w kalendarzu księżycowym miesięcy było 13 I oczywiście, że umownie - jeśli chce się wymazać z pamięci kogoś, wymazuje się jego imię. Inna rzecz, że np. w naszej kulturze nie wymawiano imion bogów. bardo - raczej zbieżność, a może i nie. W naszej słowiańskiej kulturze bardo istniało osobno. Dziś to słowo wyjaśniane jest jako: wzgórze, góra. Ale, gdyby tylko tyle miało znaczyć, to używalibyśmy tego słowa zamiast "wzgórze", "góra". Tylko niektóre wzniesienia, mniejsze czy większe na słowiańszczyźnie określane były w ten sposób. Śmiem twierdzić, że były to święte góry, poświęcone szczególnemu bogu - jego imiona (prawdziwe albo zastępcze) - Weles, Trzygław, Trzygłów. W powiązaniu z baśniami, które to początkowo kierowane były do dorosłych, ujawnia się szczególna góra - jako miejsce duchowej wędrówki ku poznaniu siebie. Dziękuję za komentarz i proszę częściej, spostrzeżenia czytelnika mogą zaskoczyć autora. I to jest bardzo ciekawe A suknię mam popielatą Dyziu - tak pomiędzy pomarańczowobrązową a błękitną
  22. 1 punkt
  23. 0 punktów
    ja chyba jak od paru ładnych lat, prześpię
Tablica liderów jest ustawiona na Warszawa/GMT+01:00

Chat Nastroik

Chat Nastroik

Proszę wpisać nazwę wyświetlaną

×
×
  • Utwórz nowe...