Rosół? Może być rosół, pociągnę temat. Byłem wychowany na tak zwanym zbiorowym żywieniu. Tak naprawdę pierwszy domowy rosół zjadłem niemalże mając już trzydziestkę na karku. Mała dygresja, do dzisiaj nie jadłem owoców bezpośrednio zerwanych z drzewa lub krzaka. Kiedyś wszedłem (ponad dwa lata temu) do swojej kuchni. Dokładnie obejrzałem to za co zapłaciłem kupę kasy, a co moja kumpela architekt wnętrz (wpędziła mnie w ogromne koszty) skwitowała jednym zdaniem: tutaj Endriu będziesz szczęśliwy! I byłem w tej laboratoryjnej kuchni z wyspą na środku, z masą rzeczy, o których przeznaczeniu nie miałem zielonego pojęcia. Kumpela powiedziała: zaprojektuję i wyposażę Ci kuchnię na jaką zasługujesz. Okazało się, że amortyzacja zrobienia jednej herbaty oscylowała w granicach stówy. Zwykła kanapka pięć dych. Noże były tak ostre, że przy pierwszym użyciu wyglądałem jak zarżnięta świnia. Usiadłem i powiedziałem sobie (postanowienie noworoczne): nauczysz się gotować. Choćby skały srały. Domowe jedzenie kojarzy mi się z ciepłem rodzinnym. Nie gotuję by się nażreć, gotuję by poczuć przez moment prawdziwy dom. Lubię przyjmować gości. Wtedy następuje intensywny tucz. Pamiętają swoje wizyty głównie z jedzenia, picia i maszerowania do toalety. Pewnie im moje jedzenie szkodzi. Mam to w nosie, ważne że jestem przez moment szczęśliwy.