W marychowym chruśniaku, przed ciekawych wzrokiem
Zapodziani po głowy, przez długie godziny
Zrywaliście przybyłe tej nocy pnącza marychy.
Palce miałaś na oślep spaprane ich sokiem.
Jaro złośnik huczał basem, jakby straszył kwiaty,
Rdzawe guzy na słońcu wygrzewał Atnoni spory,
Złachmaniałych pajęczyn skrzyły się wisiory,
I szedł tyłem na grzbiecie jakiś pisowiec kosmaty.
Duszno było od dziwnych roślinek, któreś, szepcząc, rwała,
A szept wasz tylko wówczas nacichał w ich woni,
Gdy Jarosław wargami wygarniał z podanej mu dłoni
Owoce, przepojone wonią premiera ciała.
I stały się skręty narzędziem pieszczoty
Tej pierwszej, tej zdziwionej, która w całym niebie
Nie zna innych upojeń, oprócz samej siebie,
I chce się wciąż powtarzać dla własnej dziwoty.
I nie wiem, jak się stało, w którym okamgnieniu,
Żeś dotknęła wargą spoconego Ziobrę,
Porwał twoje dłonie — oddałaś w skupieniu,
A uprawa konopi trwała wciąż dookoła.