- Pomoc przyszła po trzech godzinach, jak już było po pożarze - mówi pan Jarosław, mąż i ojciec ofiar, które straciły życie w Grecji. - Na recepcji powiedzieli, że nic się nie dzieje. Spytałem: "jak to, przecież jest ogień?". Dopiero wtedy powiedzieli, żeby uciekać - mówił Polak w rozmowie z TVP Info.
- Pomoc przyszła po trzech godzinach, jak już było po pożarze, wszystko się uspokoiło - dodał, zaznaczając, że "wszyscy uciekali w popłochu". Z relacji pana Jarosława wynika, że żona i jego syn zostali przyjęci na łódkę, a on i jego drugi syn zostali na plaży, bo się nie zmieścili.
Mężczyzna prosił później, by zawieziono go do portu, gdzie będzie czekał na rodzinę. - Rezydentka powiedziała, żebym wziął taksówkę i sam pojechał. To była pomoc? - pytał turysta przebywający w Grecji.
TVP rozmawiała także z bratem pana Jarosława, Adrianem. Rozmawiał on ze swoją bratową na chwilę przed tragedią. - Z łodzi rozmawiała ze mną i moją mamą przez około półtorej godziny. Informowała, że łódź się przewraca, że są w bardzo ciężkiej sytuacji, że nie umieją pływać, łódź się kołysze, jest straszny dym, duszą się, nie mogą oddychać, że giną, żeby ich ratować - mówił.
- Mój brat pozwolił im wsiąść na tę łódź. Sam wiedział, że może zginąć, bo plaża się cała paliła, byle oni przetrwali - zaznaczył.